Ambasada Francuska w Warszawie załatwia mu wyjazd. Jeszcze w 1945 roku jest we Francji. Ale mistyfikacja się nie udaje. Wychodzi na jaw, że jest Polakiem. Trafia do domu sierot. Siedem dni później czmycha do Włoch. Do polskiej jednostki wojskowej, z której już raz zdezerterował. Tym razem wytrzymuje sześć miesięcy. Latem 1946 widzimy Kazika w Belgii, której do tej pory, o dziwo, nie odwiedził. Włóczęgę- małolata namierzają szybko Amerykanie i wsadzają na dwa miesiące do więzienia w Antwerpii. Ale potem kierują do służby wartowniczej w Reims. Koszarowym życiem, nawet wygodnym, Rudek gardzi. Zostawia Reims, Amerykanów, francuskie dziwki, i transportem w 1947 roku przybywa do Polski. Po ucieczce z punktu repatriacyjnego w Dziedzicach (oczywiście nie miał potrzebnych dokumentów) poznaje w Pyskowicach (powiat Gliwice) dziewczynę, której proponuje małżeństwo. Wydaje się być dobrą partią. Rodzice narzeczonej, przesiedleńcy z kresów, przyjmują go jak własnego syna. Lecz i tu nie zagrzewa długo miejsca. Kradnie niedoszłemu teściowi rower, spienięża za 4 tysiące złotych i już widzimy go w Ambasadzie Francji w Warszawie. Tym razem jego ”rodacy” są podejrzliwi. Pamiętają przecież chłopca, którego niedawno wysłali do Francji. Ale pozwalają mu zostać, a nawet zarobić. Rudek zostaje ambasadorowym tłumaczem. Na trzy tygodnie. Żądza przygód zwycięża. Kradnie pracownikowi ambasady, porucznikowi Henri, rower, pistolet "parabellum" 9mm i jedzie do Szczecina, gdzie- jak słyszał- jest "dużo partyzantów". A w partyzantce Kazik jeszcze nie był. I nie będzie. Rozczarowany zatrzymuje się u Leona Przybylskiego, właściciela zakładu stolarskiego. We wrześniu 1947 opuszcza go, kradnie- jak to ma w zwyczaju- rower i powraca do Warszawy. Do porucznika Henri. Francuzi mu wybaczają. Ale gdy kilka tygodni później znowu kradnie i ucieka- mają go stanowczo dosyć. Jako obywatel francuski zostaje w kajdankach odesłany do Strasburga.. Z błogosławieństwem Milicji Obywatelskiej. Ucieka przez Reims i Lille do Belgii. Ma pecha. Belgowie przekazują go żandarmerii polskiej. Nawet nie wie, że II Korpus rozesłał za nim listy gończe. Przecież jest dezerterem. Zapada decyzja: odesłać Rudka do Anglii, tam nauczymy go karności. W końcu, jesienią 1947, pod eskortą odpływa na Wyspy, konkretnie do Hereford w Walii, gdzie mieści się obóz polskich junaków. Wykpiwa się dwutygodniowym aresztem i trafia do obozu cywilnego. Potem włóczy się po całej Anglii, kradnie i odpoczywa u swej przyjaciółki. Wreszcie postanawia wracać do Belgii. Sprytni urzędnicy belgijscy zadają mu jednak kilka pytań w języku flmamandzkim i Rudek jest ugotowany. Żegnaj Belgio, witaj Francjo. W Lille młodzieniec pierwsze swe kroki kieruje do biura werbunkowego Legii Cudzoziemskiej. To coś dla niego. Niestety, jest raczej chuderlakiem- nie przyjmują go. Wielka szkoda. Zaoszczędziłby kłopotu policji kilku dużych krajów europejskich. A tak, latem 1948, zgłasza się na wyjazd do Polski. Przez chwilę pomieszkuje w Poznaniu. Nawet wstępuje do PPR. Co więcej: w 1949r zostaje zastępcą komendanta ORMO w Kluczborku. Dobra passa nie trwa jednak długo. Kradnie płaszcz i tysiąc złotych. Po sześciu miesiącach więzienia załatwia sobie pracę u Józefa Bednarczyka w Wilczkowicach, powiat Miechów. Gospodarz płaci mu mało, Rudek pisze więc na kawałku papieru odezwę do okolicznych chłopów, by nie wstępowali do spółdzielni produkcyjnych. Taki szantaż. Dasz więcej pieniędzy, nie powiem władzom, że kazałeś mi sporządzić ulotkę. Nie przypuszcza, że za ten drobny incydent (i tylko ten) zapłaci trzyletnim wyrokiem. W maju 1950 opuszcza gospodarza na zawsze. Chce jechać do Rosji. Tyle niesamowitych opowieści słyszy o tym kraju. Wyprawę kończy na dworcu kolejowym w Przemyślu. Bosego, obdartego włóczęgę zatrzymuje milicyjny patrol. Potem więzienie, badania psychiatryczne w Branicach, wyrok i amnestia pod koniec 1952 roku. Niczego nie żałuje. Pozostała tylko jedna zadra w sercu, jedno niespełnienie, wieczny ból. Kraj, który widział na kinowym obrazie. Ameryka. "Trybuna Opolska", nr 101, 9-11 lipca 1993 WIELKIE PICIE Alkohol towarzyszył Polakom od dawna. Genezy upijania się w ”polskim stylu”, to znaczy na umór, do utraty przytomności, a nawet życia, należy szukać w wieku XVIII. I od tego czasu ustala się pewna prawidłowość. Im gorzej w kraju, tym więcej alkoholu. A że w Polsce od co najmniej 250 dzieje się- delikatnie mówiąc- niezbyt dobrze, toteż mocne trunki zjednują sobie coraz to nowych admiratorów. Panowanie królów saskich w Polsce jest jednym wielkim pasmem pijaństwa. Wino, piwo i gorzałka leją się szerokim strumieniem do spragnionych gardeł panów braci, mieszczan i chłopów. A wybór jest spory. Z win sprowadza się drogą małmazję z Bałkanów i Grecji, muszkatel z prowincji tureckich (wino słodkie do ciast), alikant z Hiszpanii, kocyfał, a z Francji wspaniały pontak, burgund i szampan. Ten ostatni podawano zwykle na koniec uczty- ”na stempel”. Do tego dochodzą wina domowej roboty, niezbyt cenione krajowe, tanie wołoskie i węgierskie, wreszcie miody, łączące w sobie słodycz z niezbyt wyszukanym smakiem drożdży piwnych. Piwo warzą w Polsce głównie Niemcy. Mamy więc łagodne leszczyńskie, mocno pieniące się "brzezińskie", "łowickie", co to ”chłopom gęby krzywi, "wareckie", którym Warszawa się żywi, "wielickie", które gardła słone swą wdzięczną treścią chłodzi, "jezuickie" we Lwowie, "biłgorajskie", "międzyrzeckie", "gdańskie", "dubelbiry", "tylżyckie"- łagodne a mocne, wreszcie "grodziskie" w Poznaniu i Kaliszu, które z biegiem czasu wypiera w dużej mierze pozostałe, a kto go w domu nie miał, uważany był za kutwę bądź mizeraka. Oprócz tego sprowadzano złocisty trunek z Czech, Anglii (słynne butelkowane portery) i ze Śląska. Czterech dorosłych piwoszy potrafiło beczkę piwa wypić w ciągu 2 godzin. Doszło nawet do tego, że piwo zastąpiło wodę, której przypisywano szkodliwe działanie. Jednak najbardziej lubianym trunkiem wśród Polaków była wódka, zwana też gorzałką. Wódka pojawiła się w Polsce dopiero w wieku XVI. Początkowo w zamożnych domach nie podawano jej, uważając za trunek pośredni dobry dla Chamów” pracujących w szlacheckich folwarkach. Nie trwało to jednak długo. Najpopularniejsza była żytniówka. Swych zwolenników miały wódki przepalane (około 200 gatunków !!!), z których w zależności od przyprawy, otrzymywano anyżówkę, kminkówkę, korzenną, nie mówiąc o takich specjałach, jak wątrobiana, "Panny Marii" czy "brat z siostrą". Wybredni delektowali się wódkami słodkimi: goździkówką, cytrynową, cynamonką, persico z pestek brzoskwiń i wiśniakami. Szczególnym poważaniem cieszyła się znana w całej Europie najdroższa wódka gdańska- krambambula. Nie gardzono też ratafią, goldwasserami, krupniczkiem. Wódkę pito w olbrzymich ilościach, głównie kwaterami na wyścigi do całkowitej utraty zmysłów. Czasem w czasie uczty zdarzało się, że niezbyt tęgi
|