Anglik, jak każdy Anglik, wysłuchał półgębkiem naszych życzeń. Delegował majstra, obliczył, wiele za remont należy wziąć gotówki i nie przejmując się zmartwieniem bliźnich, przełożył fajkę z lewa na prawo. Majster w barbarzyński sposób ponabijał na kadłub dwucalowe deski, zasmarował wszystko klajstrem i poszedł. Na tych reperacjach i topieniu łodzi minął cały dzień. Odeszła nam nawet ochota do zabaw. Poszliśmy spać razem z kurami, których zresztą w Indiach prawie nie ma, a jaja znoszą — śmiech pomyśleć — prawie gołębie. Najbardziej przejął się naszą katastrofą poczciwy gospodarz „katolik”. Twierdzi teraz z podwójną akcentacją, że płyniemy popełnić samobójstwo. Gdyby on był kapitanem portu, stanowczo by nas nie wypuścił. — Takie rzeszoto! Taka niecka pośród krokodyli! Szaleństwo! Sądziłem, że przyjaciół naszych opuści cierpliwość i w następnym dniu zostaniemy już sami. Nic podobnego! Gdzież tam! Jeszcze większe tłumy! Wczorajsza katastrofa zaostrzyła tylko ciekawość. Aparaty fotograficzne szczękają, a sam komendant policji biegnie na główkę mola, by stamtąd uchwycić aparatem łódź pod żaglem i banderą. Husseinowi znowu łzy zamgliły oczy, ściskając 9 dłoń pochylił się jakby do pocałunku. Nie namyślając się długo, rozpostarłem ramiona i staropolskim zwyczajem uściskałem go serdecznie. A tu jakby piorun trząsł z jasnego nieba. Hussein czerwony jak rak wyrwał się pośpiesznie z moich objęć. Świadkowie tej sceny krztusili się dyskretnie od tłumionego śmiechu. Stałem wielce skonfundowany, nie wiedząc, jak się z opresji tej wymigać. — U nas tylko kobiety się całuje — poucza dobrodusznie jakiś nieznajomy grubas. — Mężczyźni klepią się po ramionach, ot tak — dodał, demonstrując zwyczaj na moich łopatkach. Znałem ten zwyczaj doskonale. Na każdym prawie rogu ulicy stoją tutaj przytulone pary przyjaciół obklepując się serdecznie. Odbiliśmy wreszcie ostatecznie. Kajak bierze szparami, ale już znacznie mniej. Myślę, że za parę dni przestanie ciec zupełnie. Pogodne, lazurowe niebo Południa wzięło nas we władanie, a żagiel wypiął potężnie brzuch na dowód wielkiego ukontentowania. Lubię odbijać od lądu! Każde odbicie od lądu stawia kropkę po zakończonym fragmencie życia. Zaczyna się nowa stronica, zawsze nęcąca pytaniem: co dalej? Bierzemy kurs na najbliższą wyspę, a potem już wprost na południe. Pimpa bez przerwy wylewa wodą. Fale spore i wiatr niekorzystny. Wyspa nie chce się zbliżyć. Nie lubię takiej jazdy, co chwila wybucham gniewem. Skrupia się to jak zwykle na Pimpie. Całe szczęście, że nie jest gorąco. Monotonia takiej beznadziejnej żeglugi powoli osiada na duszę rozleniwieniem smętkiem. Uświadamiam sobie nagle, że spadamy oto w dół po mapie brzeżkiem języka Dekanu i że jesteśmy na tej mapie ruchomym pyłkiem, jakimś bakteryjnym przecinkowcem. Za chwilę półwysep się skończy i my spadniemy w zimną otchłań oceanu. Sami jedni na małej skorupce. Zrobiło się nieswojo jakoś i strasznie, a wiatr niby na potwierdzenie obaw zaszedł ostrym bejdewindem i spłukał nam żagiel. Czyżbyśmy zmylili kurs? Spojrzałem na kompas, potem przez lornetkę na daleki ląd. Trudno go rozpoznać. Znikł za wałem przybojowych fal. Od dalekiego horyzontu powiało pustką. Statki weszły na swój wytknięty szlak i roztopiły się w błękicie horyzontu. Nasze, drogi nie zgadzają się nigdy. Spotykamy się tylko po cieśninach i portach. Nawet rybacy nie lubią dzikich dróg. Jesteśmy dlatego zawsze samotni i na wypadek nieszczęścia zdani na własną tylko pomoc. Woda przestaje bulgotać pod stewą dziobu. Suniemy wolno, coraz wolniej. Niestety mój Pacyfista nie jest w stanie chodzić pod wiatr, nie ma ani kila, ani nawet porządnego miecza.
|