Bufetowy błyskawicznie znalazł jedyne wyjście. Spojrzał gasnącym wzrokiem gdzieś poza przejście, tam gdzie w niewątpliwej poczekalni siedziały trzy osoby, i wyszeptał: – Jestem śmiertelnie chory... Kobieta ze zdumieniem popatrzyła na zabandażowaną głowę bufetowego, zawahała się i powiedziała: – Skoro tak... – i wpuściła bufetowego do poczekalni. W tejże chwili otworzyły się drzwi naprzeciwko i zabłysły w nich czyjeś złote binokle. Kobieta w fartuchu powiedziała: – Obywatele, ten chory zostanie przyjęty poza kolejką. Bufetowy nawet nie zdążył mrugnąć, jak znalazł się w gabinecie profesora Kuźmina. Podłużny pokój nie miał w sobie nic lekarskiego, uroczystego ani strasznego. – Co się panu stało? – przyjemnym głosem zapytał profesor Kuźmin, z niejakim niepokojem patrząc na zabandażowaną głowę Sokowa. – Przed chwilą dowiedziałem się z wiarygodnego źródła – odpowiedział bufetowy, zdziczałym wzrokiem wpatrując się w oszklone zdjęcie jakiejś grupy – że w lutym przyszłego roku umrę na raka wątroby. Błagam, niech pan powstrzyma tego raka. Profesor Kuźmin opadł na wysokie gotyckie oparcie skórzanego fotela. – Pan daruje, ale nie rozumiem... Czy pan... był u lekarza? Dlaczego ma pan zabandażowaną głowę? – U jakiego lekarza?... Zobaczyłby pan tego lekarza... – odpowiedział bufetowy i zaczął nagle szczękać zębami. – A na głowę proszę nie zwracać uwagi, głowa nic do tego nie ma... Niech pan plunie na głowę, ona nie ma z tym nic wspólnego... Rak wątroby – proszę go powstrzymać... – Pan wybaczy, ale kto to panu powiedział!? – Niech mu pan wierzy! – płomiennie poprosił bufetowy. – Już on dobrze wie, co mówi! – Nic nie rozumiem! – wzruszając ramionami i odjeżdżając z fotelem od biurka mówił profesor. – Skądże ktoś może wiedzieć, kiedy pan umrze? Tym bardziej że, jak rozumiem, to nie jest lekarz! – Na sali numer cztery – odpowiedział Andrzej Fokicz. Wtedy profesor popatrzył na swego pacjenta, na jego głowę, na wilgotne spodnie i pomyślał: “Wariat, no, tego mi tu jeszcze brakowało...” Zapytał: – Pije pan wódką? – Nigdy do ust nie wziąłem – odpowiedział bufetowy. W chwilę później leżał rozebrany na ceratowej kozetce, a profesor ugniatał mu brzuch. Należy tu dodać, że Andrzej Fokicz znacznie poweselał. Profesor zapewnił go kategorycznie, że teraz, a w każdym razie w obecnej chwili, nie ma żadnych objawów nowotworu, ale jeżeli... jeżeli nastraszony przez jakiegoś szarlatana pacjent tak bardzo się obawia raka, to trzeba zrobić wszystkie analizy... Profesor pisał coś, wyjaśniał, dokąd należy pójść i co tam należy zanieść... Poza tym dał Andrzejowi Fokiczowi karteczkę do neurologa, profesora Bourre'a, twierdził bowiem, że system nerwowy bufetowego jest w fatalnym stanie. – Ile jestem panu winien, profesorze? – subtelnym, drżącym głosem zapytał bufetowy wyciągając gruby portfel. – Ile pan uważa – oschle odpowiedział profesor. Bufetowy wyjął trzydzieści rubli, wyłożył je na stół, a następnie nieoczekiwanym miękkim ruchem, jak gdyby posługiwał się kocią łapką, postawił na czerwońcach pobrzękujący słupek owinięty w starą gazetę. – A to co takiego? – zapytał Kuźmin i podkręcił wąsa. – Niech pan nie wzgardzi, panie profesorze – wyszeptał bufetowy. – Błagam, niech pan zatrzyma raka! – Proszę natychmiast zabrać to złoto – powiedział dumny z siebie profesor. – Niech pan lepiej leczy nerwy. Proszę od razu jutro oddać mocz do analizy, proszę nie pić zbyt wiele herbaty i jeść zupełnie bez soli. – Nawet zupy nie solić? – zapytał bufetowy. – Niczego nie solić – polecił profesor.
|