Maggie płoszy się, parska i rzuca się ku skrajowi płaskowzgórza, zanim Lolo zdąża ściągnąć cugle. Wielkie, miękkie stopy wielbłądzicy wzbijają kurz, a Lolo maca olstro na jej boku w poszukiwaniu strzelby. Zmusza Maggie do zwrotu; z na wpół wyciągniętą bronią ledwo utrzymuje się na siedzeniu. Klnie. Z plątaniny jałowców wyłania się znajoma twarz. – Niech to szlag! – Lolo wpuszcza strzelbę z powrotem do olstra. – Jezus, Travis. Wystraszyłeś mnie jak cholera. Travis szczerzy zęby. Wyskakuje spomiędzy srebrzystej kory jałowców, jedną ręką przytrzymując szarą fedorę, drugą wodze wyprowadzanego spomiędzy drzew muła. – Co, zdziwiony? – Mogłem cię postrzelić! – Nie bądź taki nerwowy. Oprócz nas, wodnych kleszczy, nie ma tu żywej duszy. – Tak właśnie myślałem ostatnio, kiedy przyjechałem tu na zakupy. Miałem cały nowy serwis dla Annie i wszystko potłukłem, bo na samym środku głównej ulicy natknąłem się na ultralekki samolocik. – Szmuglerzy mety? – Nie mam, kurna, pojęcia. Nie zostałem na tyle długo, żeby zapytać. – Cholera. Ale pewnie byli zdziwieni tak samo jak ty. – Mało co mnie nie zabili. – No, wygląda, że nie. Lolo kręci głową i znów klnie, tym razem bez złości. Mimo zaskoczenia, cieszy się, że spotkał Travisa. Okolica jest bezludna, a Lolo siedzi już tutaj tak długo, że gadanie do Maggie zaczyna go drażnić. Wymieniają się rytualnym łykiem wody z manierek i rozbijają wspólny obóz. Wymieniają się opowieściami o Rekultywacji, unikając wspominania, gdzie polowali na tamaryszki, i rozkoszują się widokiem na puste miasteczko w dole, jego kręte ulice, ciche domy i lśniącą, nietkniętą ludzką ręką rzekę. Dopiero kiedy słońce zaczyna zachodzić, a oni kończą opiekać nad ogniem srokę, Lolo zadaje pytanie, które chodzi mu po głowie, odkąd ogorzała twarz Travisa wyjrzała z zarośli. To wbrew etykiecie, ale nie może się powstrzymać. Wydłubuje z zębów skrawek sroczego mięsa i mówi: – Myślałem, że robisz tam, w dole rzeki. Travis zerka nań z ukosa, a Lolo po tym jednym podejrzliwym, niepewnym spojrzeniu poznaje, że słabo mu idzie. Nie jest cwany, jak Lolo. Nie sadził nowych tamaryszków. Nie ma ubezpieczenia. Nie wyprzedzał myślą konkurencji, nie przewidział, że gra się będzie kończyć, i teraz już czuje, że jest słabo. Lolo trochę go żal. Lubi Travisa. Właściwie chciałby zdradzić mu tajemnicę, ale się powstrzymuje. Stawka jest za duża. Wodne przestępstwa to teraz poważna sprawa, i to na tyle, że Lolo nie zdradził się nawet żonie, Annie, z obawy, co powie. Kradzież wody to coś, co robi się w pojedynkę, jak wszystkie najbardziej wstydliwe przestępstwa, a przy skali, na którą działa Lolo, skazanie na przymusową pracę na Słomce to najlepsze, na co może liczyć. Travis dochodzi do siebie po tym wtargnięciu w jego prywatne sprawy i mówi: – Miałem parę krów, popędziłem je tutaj, ale mi zginęły. Chyba coś je dopadło. – Daleko chodzisz je paść. – Wiesz, koło mnie to uschły nawet bylice. Susza Stulecia załatwia mi pole. – Skubie wargę, myśli. – Chciałbym je znaleźć. – Pewnie poszły do rzeki. Travis wzdycha. – To mają je już strażnicy. – Na pewno ustrzelili je z helikoptera i upiekli. – Ci Kalifornijcy. Obaj spluwają na dźwięk tego słowa. Słońce opada dalej. Cienie milczących konstrukcji miasta się wydłużają. Dachy lśnią czerwienią, jak grono rubinów ozdabiających błękitny naszyjnik rzeki. – Jak myślisz, są tam dalej jakieś krzaki warte wyrywania? – pyta Travis. – Możesz pójść i sprawdzić. Ale zdaje się, że w zeszłym roku wszystkie załatwiłem. Poza tym, ktoś tam był jeszcze przede mną, więc wątpię, żeby za wiele zostało. – Cholera. No to może pójdę na zakupy. Coś bym chociaż przyniósł z tej wyprawy. – Na pewno nikt cię tam nie zatrzyma. Na potwierdzenie tych słów, wieczorną ciszę przerywa terkot śmigłowca strażników. Czarny, poruszający się giez ledwo odcina się od ciemniejącego nieba. Zaraz znika z oczu, a ostatnie ślady jego obecności toną w ćwierkaniu cykad. Travis się śmieje.
|