To Jack Andolini w trzyczęściowym garniturze koloru lodów waniliowych, z czarną laseczką w lewej dłoni. Brakowało mu połowy twarzy, odciętej przez szczypce homarokoszmarów. „Wejdź do środka, Eddie” - powiedział Jack, przechodząc obok. „W końcu są jeszcze inne światy, a ten pieprzony pociąg toczy się przez nie wszystkie.” „Nie mogę” - odparł Eddie. „Drzwi są zamknięte.” Nie miał pojęcia, skąd to wie, ale tak było. Bez cienia wątpliwości. „To-to tak, ty-ty tu, nie martw się, bo masz klucz” - powiedział Jack, nie odwracając się. Eddie spojrzał w dół i zobaczył, że rzeczywiście trzyma w dłoni prymitywny klucz z trzema nacięciami w kształcie odwróconej litery „V”. „Ta mała esowata wypustka na końcu ostatniego nacięcia to tajemnica” - pomyślał. Stanął pod markizą Artystycznych Delikatesów Toma i Gerry’ego, po czym wsunął klucz do dziurki. Bez trudu obrócił go w zamku. Otworzył drzwi i wszedł przez nie na rozległy otwarty teren. Obejrzał się i zdążył jeszcze dostrzec przejeżdżające po Drugiej Alei pojazdy, zanim drzwi się zamknęły, odcinając widok. Teraz niczego nie widział. Zupełnie niczego. Odwrócił się, by obejrzeć nowe otoczenie i to, co zobaczył, w pierwszej chwili przeraziło go. Pole było szkarłatne, jakby stoczono tutaj jakąś zażartą bitwę i przelano tyle krwi, że ziemia nie była w stanie jej wchłonąć. Potem uświadomił sobie, że nie patrzy na krew, lecz na róże. Znów poczuł radość zmieszaną z triumfem, wypełniającą mu serce tak, że zdawało się bliskie pęknięcia. Zwycięskim gestem uniósł zaciśnięte pięści nad głowę... i zamarł w tej pozycji. Pole rozciągało się na kilka mil, pokrywając łagodnie pofałdowaną okolicę, a na horyzoncie stała Mroczna Wieża. Była słupem z litego kamienia, wznoszącym się tak wysoko w niebo, że ledwie mógł dostrzec wierzchołek. Jej podstawa, otoczona przez krzykliwe czerwone róże, miała gigantyczne rozmiary, a także masę, a jednak wydawała się dziwnie smukła. Nie została zbudowana z czarnego kamienia, jak przypuszczał, lecz była okopcona. Wąskie szczeliny okien wznosiły się szeroką spiralą, a pod nimi ciągnął się niemal niekończący się rząd kamiennych stopni wiodących coraz wyżej. Wieża była ciemnoszarym wykrzyknikiem, osadzonym w ziemi i wznoszącym się nad polem krwistoczerwonych róż. Kopuła nieba nad nimi była błękitna, z kłębiastymi białymi obłoczkami podobnymi do statków żaglowych. Bezkresnym szeregiem przepływały nad szczytem Mrocznej Wieży i wokół niej. „Jakie to wspaniałe!” - zdumiał się Eddie. „Jakie wspaniale i dziwne!” A jednak nie czuł już radości ani triumfu, lecz głęboki niesmak i niepokój. Rozejrzał się wokół i ze zgrozą spostrzegł, że stoi w cieniu Wieży. Nie, nie tylko „stoi”, ale wręcz jest w nim żywcem „pogrzebany”. Krzyknął, lecz jego krzyk zagłuszyło nagłe granie jakiegoś ogromnego rogu. Te dźwięki dochodziły ze szczytu Wieży i zdawały się wypełniać świat. Gdy ten ostrzegawczy sygnał przeleciał nad polem, na którym stał, z opasujących Wieżę okienek zaczął wylewać się mrok. Wypływał z nich i rozlewał się po niebie falującymi wstęgami, które łączyły się, tworząc coraz większą plamę ciemności. Nie wyglądała jak chmura, lecz jak rakowata narośl wisząca nad ziemią. Przesłoniła całe niebo. I dostrzegł, że wcale nie była chmurą ani naroślą, lecz kształtem, jakimś ponurym cyklopowym kształtem, pędzącym w kierunku miejsca, gdzie on stał. Nie zdołałby umknąć bestii, która opadała z nieba nad polem róż. Zaraz go dopadnie, pochwyci i uniesie. Zawlecze do Mrocznej Wieży i jasny świat już nigdy więcej go nie ujrzy. W ciemności pojawiły się szczeliny, a z nich spojrzały na niego straszliwe nieludzkie ślepia, każde wielkości niedźwiedzia Shardika, który leżał martwy w lesie. Były czerwone - jak róże, jak krew. Głos martwego Jacka Andoliniego wdzierał mu się do uszu. „Tysiąc światów, Eddie - dziesięć tysięcy! - a ten pociąg codziennie przejeżdża przez każdy z nich. Jeśli tylko zdołasz go wprawić w ruch. A kiedy wprawisz go w ruch, twoje kłopoty dopiero się zaczną, gdyż to urządzenie cholernie trudno wyłączyć.” Głos Jacka zmienił się w monotonny śpiew. „Cholernie trudno wyłączyć, Eddie, lepiej w to uwierz, bo ten skurwiel...” KONIEC PRACY! KONIEC PRACY ZA GODZINĘ I SZEŚĆ MINUT! W swoim śnie Eddie podnosi ręce, żeby zasłonić oczy. * * *
|