Zajrzałem na osiedle czynszówek w Kennington, jeszcze spokojne. Okej. Poszedłem na Walworth Road i przybiłem piątkę z ludźmi z gangu, w którym kiedyś byłem. Zwabili mnie do pubu i spytali, na co mam ochotę. - Butelkę becka - odparłem. Ani się obejrzałem, a już miałem kilka butelek w ręku. Wiedzieli, że niedawno wyszedłem, spytali: - Jak było w pudle? - Tu jest lepiej. Wznieśli za mnie toasty powitalne. To był bezpieczny pub. To znaczy szef siedział w więzieniu o zaostrzonym rygorze. Coś około osiemnastu lat bez możliwości zwolnienia warunkowego. Można więc było swobodnie rozmawiać. Jeff, organizator całej grupy, spytał: - Potrzebujesz kasy? - Nie, mam regularną pracę. Kupa śmiechu i kolejne cztery butelki becka. Grupa obrabiała poczty, zwykle na zachodzie albo północy. Nie byli pazerni i przynosiło im to niezłe dochody. Gdy byłem dwudziestolatkiem, należałem do nich. - W przyszłym tygodniu uderzamy na północ, Mitch. Chcesz się przyłączyć? Kusiło mnie. Zarobiłbym ze dwa tysiące, ale niestety miałem inny grafik czasowy. - Może kiedy indziej - odparłem. Jedno piwo zostawiłem. Dochodziła druga trzydzieści. Powiedziałem, że muszę już iść, i pożegnaliśmy się w typowy południowo-wschodni chłodny sposób. Gdy wyszedłem, przez moment miałem ochotę wrócić. Na osiedlu czynszówek w Kennington toczył się już zajadły mecz piłki nożnej. Usiadłem na murku, czekałem na właściwy moment. Piłka nożna pięcioosobowa, śmiertelnie poważny mecz. Zauważyłem czarnego chłopaka, był rezerwowym. Kilku miejscowych usiadło obok mnie. Puściłem w obieg puszki z piwem, potoczyła się luźna gadka. Nagle go zobaczyłem: koszulka Beckhama i dziki, brutalny talent. Strzelił niesamowitego gola ze środka boiska. Facet siedzący obok powiedział: - Już go namierzyli. - Słucham? - Łowcy talentów, na początku sezonu idzie do Middlo-borough. - Ma wielki talent - przyznałem z całkowitym przekonaniem. - Jasne, żyje po to, by grać, gdyby zabrać mu piłkę, byłoby po nim. Gra wkrótce dobiegła końca. Czekałem. Wreszcie kibice się rozeszli. Ale nie Beckham. On wciąż grał, dryblował, pogrążony w swych piłkarskich marzeniach. Czarny chłopak czekał, coraz bardziej znudzony. Czas na rocknrol a. Wstałem, przeciągnąłem się, rozejrzałem wokół. Pusto. Wolnym krokiem podszedłem do niedoszłego Beckhama. Nawet mnie nie zauważył. Wyjąłem glocka i przestrzeliłem mu od tyłu oba kolana. Cztery strzały. Od razu odwróciłem się do czarnego chłopaka, któremu dosłownie opadła szczęka, wsadziłem mu lufę w usta i powiedziałem: - Nie tym razem, ale wkrótce. Potem odszedłem. Złapałem autobus nr 3 na zafajda-nym końcu Kennington Park i w dwie minuty byłem przy Lambeth Bridge. Gdy dojechaliśmy do Embankment, ruszyłem w stronę Westminster, pozwoliłem, by w głowie rozbrzmiewała mi piosenka Hendriksa, ciało miałem zlane potem. - Hej, Joe. Dotarłem do domu. Buzowała we mnie adrenalina. Zalewał mnie na zmianę zimny i gorący pot. Wciąż powracała myśl: Więc aby kogoś zabić, wystarczy wycelować nieco wyżej. Jezu. Ten pośpiech, z jakim powtórzyłem strzelanie do Beckhama. Takie cholernie proste. Siłą zmusiłem się do tego, by poprzestać na tych czterech strzałach. Dopiero się rozkręcałem. Kurde, zacząłem rozumieć nieodparty urok broni. Zerknąłem na zegarek, dwie godziny do spotkania z Gantem. Muszę się wziąć w garść, wyluzować. Zrobiłem blanta, i to dużego. Otworzyłem piwo i przystopowałem. Kilka razy mocno się zaciągnąłem, zacząłem się relaksować. Wszedłem pod prysznic i puściłem najzimniejszą wodę, wrzeszcząc: - Kurwa... zaraz zamarznę! Przypomniał mi się pierwszy dzień w więzieniu, kiedy zrobili mi „pociąg"; wkłada ci ośmiu czy dziewięciu facetów, wszędzie krew i myślenie: nauczę się. I się nauczyłem. Wyszedłem spod prysznica, otrząsnąłem się z wody i ze wspomnień. Ubrać się szpanersko. O tak. Włożyłem płócienne spodnie firmy Gap, granatowy sweter od Bossa i takąż marynarkę. Phil Col ins żyje, pomyślałem. Gotów do wyjścia właśnie skończyłem blanta, gdy zadzwonił telefon. Odebrałem. - Tak? - Mitch, tu Briony. - Cześć, siostrzyczko. - Czy z tobą wszystko okej? - Bo co? - Masz jakiś dziwny głos.
|