jakby szary krab, i zjadło ją...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
— Niby czemu?— Panie! Toż to ordynarna pułapka… Po jednemu nie dadzą nam rady, a jakby nas tam dostali razem, to tylko lokal otoczyć…— A...
»
Zobaczył, że Alessan pędzi prosto niczym jedna z jego strzał i na zwartych w kręgi najemników, jakby tym jednym bezpośrednim czynem chciał odciąć się od...
»
Kto wreszcie wspomnia o krlw zamiarach,O biednych ludach, o despotach, carach,Izba znudzona krzyczy: "Do porzdku!"A tu minister skarbu, jakby z...
»
Ryba szła pierwsza szerokim, męskim krokiem, prosta, jakby połknęła kij, i Maksymowi nagle zrobiło się jej żal...
»
jakby przekorną repliką opozycji „ludzie–nieludzie”, uzmysławia znany każdemu badaczowi kultury ludowej paradoks, że oto w dychotomii...
»
Fechtmistrz podniósł głowę i długo patrzył na płynące w oddali chmury, jakby rozpoznawał w nich znajome kształty...
»
- Jak długo on panie uczył?- Dwa lata? - powiedziała pytającym tonem, jakby to ode mnie oczekiwała potwierdzenia...
»
Tak się złożyło, że znaleźli zaczarowaną taksówkę, która jakby czekała na nich pod sklepieniem zamkowej bramy...
»
W jednej chwili, jakby zbito talie czarnego szkła, jasno ujrzała jego plan...
»
J

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.


— Ogłoszenie — wyjaśnił — i podprogram z krytycznym spojrzeniem.
— Wcale nie krytykował, tylko zjadł ją.
— Może osoba, która napisała ten podprogram, nie lubi reklam. Często tak by-
wa. Albo nie lubi ogłoszeniodawcy. Z pobudek politycznych, estetycznych, osobistych — wszelkich możliwych.
Chia rozejrzała się po replice jego pokoiku.
— Dlaczego nie postarałeś się o większy pokój?
Natychmiast zaniepokoiła się, że może przywykł do takiego, będąc Japończy-
kiem. Mimo wszystko była to chyba najmniejsza przestrzeń wirtualna, w jakiej przebywała, a przecież większa wcale nie była droższa, chyba że ktoś chciał mieć cały kraj, tak jak Zona.
— Warowne Miasto opiera się na koncepcji skali. To bardzo ważne. Wykorzy-
stując skalę, otrzymujemy miejsce, prawda? Oryginał zamieszkiwały trzydzieści trzy tysiące ludzi. Na dwóch i siedmiu dziesiątych hektara. Do wysokości czter-nastego piętra.
Chia nie rozumiała, o czym mówił.
— Muszę się połączyć.
— Oczywiście — odparł i wskazał na Sandbendera.
Była pewna, że znów ujrzy tę dwuwymiarową rzecz, ale tak się nie stało. Bit-
mapowe rybki pływały w kółko w szklanym blacie stolika. Spojrzała przez okno na naszkicowane drzewa i zadała sobie pytanie, gdzie też podział się Mumpha-lumpagus. Nie widziała go od jakiegoś czasu. Zrobił go dla niej ojciec, kiedy była mała — wielki różowy dinozaur z firankami rzęs.
Sprawdziła stolik, ale nie było do niej żadnej poczty. Mogła skorzystać z telefonu. Zadzwonić do matki. Pewnie. „Cześć, jestem w Tokio. W hotelu miłości.
Ścigają mnie, bo ktoś podrzucił mi coś do torebki. Jak uważasz, co powinnam
zrobić?”
Próbowała połączyć się z numerem Kelsey, lecz dostała się tylko do marmu-
rowego przedsionka i czyjś głos, nie Kelsey, oznajmił, że Kelsey van Troyr jest chwilowo nieobecna. Chia wyszła, nie zostawiając wiadomości. Następnie spró-
bowała się połączyć z Zoną, ale jej dostawca wyłączył się. To zdarzało się często w Meksyku, a szczególnie w Mexico City, gdzie mieszkała Zona. Chia postanowiła spróbować szczęścia z kryjówką, która znajdowała się w Arizonie, gdzie nigdy nie wyłączano sieci. Wiedziała, że Zona nie lubi, kiedy ludzie odwiedzają ją tam, ponieważ nie chciała, aby firma, która stworzyła to miejsce, a następnie zapomniała o nim, odkryła, że Zona dostała się tam i stworzyła swój własny kraj.
141
Zapytała Sandbendera, skąd teraz się łączy, i dowiedziała się, że z Helsinek w Finlandii. Tak więc system łącznościowy hotelu działał bez zarzutu.
U Zony jak zwykle zapadał zmierzch. Chia obejrzała dno wyschniętego base-
nu, szukając jaszczurek, ale nie znalazła ich tam. Zazwyczaj czekały na intruza, ale nie tym razem.
— Zona?
Chia podniosła głowę, usiłując dostrzec te dziwne, podobne do kondorów
stworzenia Zony. Niebo było piękne, ale puste. Niebo było najważniejszą czę-
ścią tego miejsca i nie poskąpiono na nie grosza. Solidna robota; głębokie, czyste i w zwariowanym meksykańskim odcieniu bladego turkusu. Ściągali tu ludzi, że-by sprzedawać im samoloty, prywatne odrzutowce, kiedy jeszcze je robiono. Był
tu pas startowy z białego betonu, ale Zona zrobiła z niego kanion i przemapowała go. Cały lokalny koloryt był dziełem Zony: ślady po ogniskach, wyschnięte base-ny i popękane mury. Zaimportowała pliki z krajobrazami, może nawet prawdziwe obrazy jakiejś części Meksyku.
— Zona?
Coś zagrzechotało na najbliższym dachu jak kamyki o blachę.
To nic. Tylko jaszczurka. Po prostu nie ma jej tu.
Trzask gałązki. Bliżej.
Nie rób sobie jaj, Zono.
Wyszła stamtąd.
Bitmapowe rybki pływały tam i z powrotem.
To naprawdę niesamowite. Nie wiedziała dlaczego, ale tak było. Ta cisza. . .
Spojrzała na drzwi swojej sypialni i zaczęła się zastanawiać, co znalazłaby za nimi, gdyby je otworzyła. Łóżko, plakat Lo/Rez Skyline, software’owy Lo po-zdrawiający ją przyjaźnie i bezosobowo. A jeśli znajdzie coś innego? Coś, co na nią czeka. Na przykład wciąż słyszała ten grzechot na zboczu. A gdyby podeszła do siatkowych drzwi, za którymi znajdował się pokój matki? Gdyby otworzyła je i znalazła ten pokój, w którym czekałaby nie matka, lecz ktoś inny?

Powered by MyScript