- Kto tedy widział owy kocioł z kaszą Lub ową izbę - ten łatwo zrozumie, Jaki gwar powstał w tylu pułków tłumie, Gdy rozkaz carski wleciał w środek kupy. Wtem trzystu bębnów ozwały się huki, I jak lód Newy, gdy pryśnie na sztuki, Piechota w długie porznęła się słupy. Kolumny jedne za drugimi dążą, Przed każdą bęben i komendant woła. Car stał jak słońce, a pułki dokoła Jako planety toczą się i krążą. Wtem car wypuścił stado adiutantów, Jak wróble z klatki albo psy ze smyczy; Każdy z nich leci, jak szalony krzyczy, Wrzask jenerałów, majorów, szerżantów, Huk tarabanów, piski muzykantów - Nagle piechota, jak lina kotwicy Z kłębów rozwita, wyciąga się sznurem; Ściany idącej pułkami konnicy Łączą się, wiążą, jednym stają murem. Jakie zaś dalej były tam obroty, Jak jazda rącza i niezwyciężona Leciała obses na karki piechoty, Jak kundlów psiarnia trąbą poduszczona Na związanego niedźwiedzia uderza, Widząc, że w kluby ujęto pysk zwierza; Jak się piechota kupi, ściska, kurczy, Nadstawia bronie jako igły jeża, Który poczuje, że pies nad nim burczy; Jak wreszcie jazda w ostatnim poskoku Targniona smyczą powściągnęła kroku; I jak harmaty w przód i w tył ciągano, Jak po francusku, po rusku łajano, Jak w areszt brano, po karkach trzepano, Jak tam marzniono i z koni spadano, I jak carowi w końcu winszowano - Czuję tę wielkość, bogactwo przedmiotu! Gdybym mógł opiać, wsławiłbym me imię; Lecz muza moja jak bomba w pół lotu, Spada i gaśnie w prozaicznym rymie, I śród głównego manewrów obrotu, Jak Homer w walce bogów - ja - ach, drzymię. Już przerobiono wojskiem wszystkie ruchy, O których tylko car czytał lub słyszał; Śród zgrai widzów już się gwar uciszał, Już i sukmany, delije, kożuchy, Co się czerniły gęsto wkoło placu, Rozpełzały się każda w swoje stronę, I wszystko było zmarzłe i znudzone - Już zastawiano śniadanie w pałacu. Ambasadory zagranicznych rządów, Którzy pomimo i mrozu, i nudy, Dla łaski carskiej nie chybią przeglądów I co dzień krzyczą: "o dziwy! o cudy!" Już powtórzyli raz tysiączny drugi Z nowym zapałem dawne komplementy: Że car jest taktyk w planach niepojęty, Że wielkich wodzów ma na swe usługi, Że kto nie widział, nigdy nie uwierzy, Jaki tu zapał i męstwo żołnierzy. Na koniec była rozmowa skończona Zwyczajnym śmiechem z głupstw Napoleona; I na zegarek już każdy spozierał, Bojąc się dalszych galopów i kłusów; Bo mróz dociskał dwudziestu gradusów, Dusiła nuda i głód już doskwierał. Lecz car stał jeszcze i dawał rozkazy; Swe pułki siwe, karę i bułane Puszcza, wstrzymuje po dwadzieście razy; Znowu piechotę przedłuża jak ścianę, Znowu ją ściska w czworobok zawarty I znowu na kształt wachlarza roztacza. Jak stary szuler, choć już nie ma gracza, Miesza i zbiera, i znów miesza karty; Choć towarzystwo samego zostawi, On się sam z sobą kartami zabawi. Aż sam się znudził, konia nagle zwrócił I w jenerałów ukrył się natłoku; Wojsko tak stało, jak je car porzucił, I długo z miejsca nie ruszyło kroku. Aż trąby, bębny dały znak nareszcie: Jazda, piechota, długich kolumn dwieście Płyną i toną w głębi ulic miejskich - Jakże zmienione, niepodobne wcale Do owych bystrych potoków alpejskich, Co rycząc mętne walą się po skale, Aż w jezior jasnym spotkają się łonie I tam odpoczną, i oczyszczą wody, A potem z lekka nowymi wychody Błyskają, tocząc szmaragdowe tonie. - Tu pułki weszły czerstwe, czyste, białe; Wyszły zziajane i oblane potem, Roztopionymi śniegi poczerniałe, Brudne spod lodu wydeptanym błotem. Wszyscy odeszli: widze i aktory. Na placu pustym, samotnym zostało Dwadzieście trupów: ten ubrany biało, Żołnierz od jazdy; tamtego ubiory Nie zgadniesz jakie, tak do śniegu wbity I stratowany końskimi kopyty. Ci zmarzli, stojąc przed frontem jak słupy, Wskazując pułkom drogę i cel biegu; Ten się zmyliwszy w piechoty szeregu
|