Dyrektor wzruszył ramionami:
- Na co pani liczy? Ależ to nonsens, proszę pani. Bez naszego udziału nigdy nie
odzyska pani rodzinnej biżuterii.
Pani Dobeneck znowu milczała, jakby szukając słów, które nas nie obrażą.
- Jestem stara i być może nie doczekam tej chwili - rzekła po jakimś czasie. - Ale
tajemnicę schowka przekazałam Alfredowi. On jest młody i może czekać. Żałuję, że
naraziłam panów na kłopot i kosztowną podróż do Frankfurtu, choć nie poczuwam się w
tym wypadku do winy, ponieważ nie zachęcałam panów do tego. Należało właściwie
zrozumieć moje milczenie.
Dyrektor Marczak podniósł się gwałtownie z krzesła, a ja uczyniłem to samo. I mnie
także gniew jeżył włosy na głowie.
- Zanim powiem pani „do widzenia” - zabrałem głos - pragnę panią ostrzec, że
56
osobnicy, którzy rozpoczęli poszukiwanie schowka, wkrótce zostaną zatrzymani i
poniosą zasłużoną karę.
- Nikogo nie upoważniłam do poszukiwań - odparła z oburzeniem pani von Dobeneck.
Wzruszyłem ramionami:
- Być może mówi pani prawdę. Ale na wstępie rozmowy wspomniała pani, że radziła
się kogoś w sprawie ukrytych zbiorów. Otóż prawdopodobnie ten „ktoś” albo sam
rozpoczął poszukiwania, albo też miał zbyt długi język. Muszę panią powiadomić, że
przedwczoraj w pani byłym pałacu w Gardzieniu spotkałem dwie zwalczające się grupy
poszukiwaczy skarbów i handlarzy antyków.
Pani Dobeneck aż usiadła na swym wielkim łożu.
- Przysięgam, że nie mam z tym nic wspólnego. To mnie niepokoi, panowie...
Po chwili jednak znowu położyła się na łóżku. Mruknęła:
- Niech sobie szukają. Schowek jest zupełnie gdzie indziej i nikt go nie odkryje bez
moich wskazówek.
- W Forcie Lyck także niczego nie ma - stwierdziłem.
Pani Dobeneck spojrzała na nas z wyrazem pełnym zdumienia.
- Tak, łaskawa pani - skinąłem głową. - Dlatego radzę jeszcze raz przemyśleć całą
sprawę.
Zobaczyłem, że pani Dobeneck wyciągnęła rękę w kierunku stolika i przycisnęła
niewidoczny dla nas guzik dzwonka. Po chwili w drzwiach stanęła pokojówka.
- Proszę wyprowadzić tych panów - oświadczyła pani Dobeneck.
Skłoniliśmy się chłodno i w milczeniu opuściliśmy sypialnię. Odniosłem wrażenie, iż
moje ostatnie słowa o Forcie Lyck były jak granat z opóźnionym zapłonem,
pozostawiony w pokoju starej pani. Minie chwila, on wybuchnie i rozpryśnie się dobry
humor pani Dobeneck.
57
ROZDZIAŁ SIÓDMY
KTO WIERZY W DUCHY? * CO MYŚLĘ O PANI DOBENECK? * POSZUKIWANIE NA
STRONICACH GAZET * KOGO STAĆ NA PROCES SĄDOWY? * ZAGADKA WILLI
PRZY ULICY ZYGFRYDA 7 * GRETA HERBST, DETEKTYW PRYWATNY *
PODEJMUJEMY RĘKAWICĘ * ZŁODZIEJE DZIEŁ SZTUKI * PIERWSZE WZMIANKI
O NIEWIDZIALNYCH * BEŻOWY MERCEDES
- Oszustka! Złośliwa wariatka! - pienił się dyrektor Marczak, rozglądając się po ulicy w
poszukiwaniu taksówki, która by nas zawiozła z powrotem do hotelu. - Zakpiła z nas.
Naraziła nasze państwo na koszty, zabrała nam tyle czasu. I jeszcze się z nas śmiała.
Czemu nie zabrał pan głosu i nie powiedział tej babie, co pan o niej myśli?
Tak bowiem już jest w życiu, że każdy szef lubi swój gniew wyładować na
podwładnych. A że ja byłem pod ręką, nie ominął mnie zły humor Marczaka.
- No co? Dlaczego nie powiedział pan tej babie, co pan o niej naprawdę myśli? -
grzmiał do mnie Marczak.
- Bo nie wiem, panie dyrektorze, co o niej myśleć - wzruszyłem ramionami.
- Jak to, pan nie wie? Jej się marzy powrót do Polski, nowa wojna - wykrzykiwał
Marczak. - I pan naprawdę nie wie, co o niej myśleć?
- Nie wiem - wyznałem szczerze. - To znaczy różne myśli krążą mi po głowie. Ale nie
są tak precyzyjne, abym mógł wyrazić opinię o tej pani.
Nie wiem, co bym teraz usłyszał od swego zwierzchnika, ale zapewne nic miłego. Na
szczęście w uliczce pokazała się wolna taksówka.
- Do hotelu „Arabella” - rozkazał Marczak.
- Nie - sprostowałem - do redakcji „Frankfurter Allgemeine Zeitung”.
Taksówka ruszyła gwałtownie, dyrektor Marczak niemal przygniótł mnie ciężarem
swojej korpulentnej osoby.
- Chyba nie zamierza pan udzielać w tej sprawie informacji gazetom? - dyszał mi do
ucha. - Pan chyba zdaje sobie sprawę, że przebywamy tutaj w tajnej misji. Chce pan
ujawnić, że pertraktujemy z takimi ohydnymi ludźmi jak ta Dobeneck? Nie możemy się
kompromitować.
- Ach nie, dyrektorze - nareszcie uwolniłem się od ciężaru jego osoby. - To właśnie ja
pragnę uzyskać pewną informację.
- Jaką, jeśli można wiedzieć?
- Właśnie że jeszcze nie wiem jaką. Po prostu zamierzam przejrzeć komplet gazet za
ostatnie pół roku.
- Ale dlaczego?
Wskazałem palcem plecy kierowcy taksówki, dając Marczakowi do zrozumienia, że nie
powinniśmy toczyć w taksówce dyskusji na tak dyskretny temat.
Marczak westchnął ciężko:
- Jestem znakomitym szefem, ponieważ potrafię być cierpliwy.
Lecz gdy wysiedliśmy z taksówki przed redakcją, natychmiast złapał mnie za guzik
płaszcza i mocno trzymając zażądał:
- A teraz nich pan mówi to, co pan myślał o pani Dobeneck. Chyba mam prawo znać te
myśli, skoro jestem pana szefem. Chodzi mi, rzecz jasna, o te myśli, które przychodzą
58
panu do głowy w godzinach opłaconych przez ministerstwo. Zabrałem pana, aby pan
myślał, panie Tomaszu. Intensywnie myślał, panie Tomaszu. I dzielił się ze mną swoimi
myślami.
- Tak jest, dyrektorze - zgodziłem się. - Otóż będąc u pani Dobeneck zastanawiałem się,
ile też ona ma lat.
- Chwileczkę - zamyślił się Marczak. - W swym liście wspomina, że gdy pomagała ojcu
ukryć zbiory, była już mężatką. Jej synowie zginęli na froncie. Ma teraz dorosłego
wnuka, bo dorosły męski głos usłyszałem w telefonie. No cóż, zapewne liczy sobie co
|