na powrót Adama ze szko³y...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da siÄ™ wypeÅ‚nić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
Za powrotem chciała ostro wołać na Jagnę, ale Jaguś usnęła, równy, cichy oddech szedł od łóżka, a ją znowu chwyciły wątpliwości różne i żale, i jak te...
»
— Wiesz już, o co mi chodzi? — zagadnÄ…Å‚em, wsuwajÄ…c siÄ™ z powrotem na swoje miejsce...
»
— Nigdy siÄ™ nie wdrapiemy po tym Å›wiÅ„stwie z powrotem — rozlegÅ‚ siÄ™ gÅ‚os Scrubba...
»
Jego wyjaśnienie nie pocieszyło mnie zbytnio i odważyłem się zapytać, czy rzeczywiście przypuszcza, że trafimy z powrotem do brzegu, szybko bowiem robiło się...
»
- Umieść Klejnot z powrotem na rękojeści miecza Rivańskiego Króla - polecił głos i Garion odwrócił się natychmiast z bezrozumnym posłuszeństwem...
»
cy się z okolicy, podjedzie kawał pod górę, a potem, kiedy śniegstopnieje, zakręci w koło z powrotem...
»
George wyszedł bezszelestnie z zarośli i królik czmychnął z powrotem do głowy Lenniego...
»
– Ty mi nie opowiadaj koncepcji rodem z podrÄ™cznika dla uczniów Å›wiÄ…tynnej szkoÅ‚y!– Pani...
»
Rozwój polskiego kaznodziejstwa popiera³, jak siê zdaje, biskup krakowski Iwo Odrow¹¿, wychowanek paryskiej szko³y Œw...
»
Oczywiście nic podobnego nie wydarzyło się nigdy, gdy był w wieku Tylera, ale sama zasada...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

Nasze ¿ycie by³o pod wieloma wzglêdami sielank¹
i czasem ¿artowa³em, ¿e ¿yjemy na ok³adce czasopisma sobotniej Gazety
Wieczornej z 1955 roku.
Mieliœmy te¿ swoj¹ porcjê nieszczêœliwych wypadków. Kiedyœ, bêd¹c sam z
Sav¹ w domu, zaci¹³em siê w palec. Krew la³a siê strumieniami na moje
ubranie, wiêc zanim ruszy³em na pogotowie z zawiniêt¹ rêcznikiem rêk¹,
pobieg³em na górê, ¿eby siê przebraæ. Chcia³em zrobiæ dobre wra¿enie na
ekipie pogotowia. Kiedy wreszcie dojecha³em na miejsce, uspokajaj¹c Savê
przez ca³¹ drogê, kwalifikowa³em siê do transfuzji.
Równie¿ pod wzglêdem zawodowym panowa³o lekkie zamieszanie. Aby utrzymaæ
siê w Dartmouth przy niewielkiej promocji, nale¿a³o czêsto publikowaæ.
By³em przeci¹¿ony wyk³adami, a jednoczeœnie pracowa³em nad poszerzeniem
programu Wiedzy o Rdzennych Amerykanach. W tym czasie przyjêto wielu nowych
indiañskich studentów. Zaistnia³ te¿ pewien szczególny problem. Jeszcze
przed otwarciem mojego wydzia³u szko³a traktowa³a symbol "Indianina" jak
nieoficjaln¹ maskotkê. Ch³opcy z bractwa malowali twarze i stroili siê w
pióra podczas przerw w meczach futbolu, a publicznoœæ reagowa³a okrzykami
"Wah hoo wah". Nie mieli na myœli nic z³ego, ale indiañscy studenci
przybyli do Hanoveru potraktowali to jako obrazê, z³oœliw¹ karykaturê
wystêpów swych pieœniarzy. Sprawê przedstawiono na Radzie Pedagogicznej,
która z pewnym zak³opotaniem nakaza³a usun¹æ symbol. Niektórzy studenci
podnieœli jednak bunt. Oni byli Indianami, spierali siê. Jeœli Rdzennym
Amerykanom to siê nie podoba, powinni pamiêtaæ, ¿e s¹ goœæmi w Dartmouth i
mog¹ zostaæ wyproszeni. Ca³a historia by³a mêcz¹ca i wzbudza³a niepotrzebne
kontrowersje, ale ci¹gnê³a siê przez jakiœ czas. Rok po roku musieliœmy
t³umaczyæ synom i córkom Dartmouth, dlaczego naœladowanie stereotypu
Indianina jest nie na miejscu. Stereotyp ten sugerowa³ dzikoœæ,
pierwotnoœæ, szlachetne serce i stoicyzm, a naœladowanie go by³oby tym
samym, co udawanie rytmicznych czarnych czy bogatych ¯ydów. Ca³a sprawa
nabra³a znaczenia symbolu dla tych wszystkich, dla których istotn¹ kwesti¹
by³y istniej¹ce ró¿nice i zacieranie ich. Ka¿dego roku powtarza³o siê wiêc
to samo, co mêczy³o mnie i wszystkich Indian w mieœcie, ale wydawa³o siê
nie do unikniêcia. I tak na wszystkich frontach doœwiadcza³em wielu
niepokojów zawodowych i osobistych, drêczy³y mnie nieuniknione w¹tpliwoœci
i zmartwienia finansowe. Nasza studnia kompletnie wysycha³a przynajmniej
dwukrotnie. Raz trwa³o to od stycznia do marca i by³em zmuszony taszczyæ
wodê do domu w kartonach po mleku, a w razie wiêkszej potrzeby topiæ œnieg.
Dom mojej matki w Kentucky zosta³ niemal zmieciony z powierzchni ziemi
przez tornado. Pomimo to wszystko musia³o mi siê dziwnym sposobem wydawaæ
pod kontrol¹, bo na wiosnê 1976 roku zadzwoni³em do Denisa i powiedzia³em,
¿e chcê przeprowadziæ trzeci¹ adopcjê.
- Niemo¿liwe - powiedzia³. - Nigdy ci siê to nie uda.
- Jeszcze bardziej niemo¿liwe, ni¿ myœlisz - odpar³em. - Tym razem mam
konkretne wymagania: chcê mieæ córkê i to malutk¹, ¿eby by³a rozs¹dna
ró¿nica wieku miêdzy ni¹ a Sav¹. Denis rozeœmia³ siê, ale zgodzi³ siê na
spotkanie. Przyznajê, ¿e nie zawsze by³em z nim do koñca szczery.
Nigdy na przyk³ad nie ujawni³em przed nim wszystkich problemów Adama, nie
wspomnia³em, ¿e jego mo¿liwoœci przyswajania wiedzy by³y trwale
ograniczone. Podkreœla³em za to jego postêpy, opowiada³em o nowych
umiejêtnoœciach, o jego m¹drych uwagach czynionych niekiedy i potencjalnych
zainteresowaniach, które mia³ wkrótce wykazaæ. Nie by³o w¹tpliwoœci, ¿e
Adam jest szczêœliwym ma³ym ch³opcem, uczuciowym, emocjonalnie
zrównowa¿onym, wci¹¿ trochê chudym, ale wygl¹daj¹cym zdrowo. Jego reakcja
na pojawienie siê Savy œwiadczy³a o doskona³ej harmonii, a jego wybiórcza
pamiêæ - potrafi³ odtworzyæ ustawienie mebli w biurze Katolickiej Opieki
Spo³ecznej podczas pierwszej wizyty, choæ czasem nie pamiêta³ imion swoich
kolegów z klasy - robi³a ogólnie korzystne wra¿enie.
Na dodatek, aby uciszyæ niepokój Denisa, który obawia³ siê, ¿e biorê na
siebie zbyt du¿y ciê¿ar, robi³em subtelne uwagi na temat pewnej kobiety,
prawie narzeczonej, która wed³ug mego opisu mia³a pewnego dnia wyjœæ za
mnie i zostaæ matk¹ moich dzieci. Ta tajemnicza kobieta by³a indiañsk¹
prawniczk¹, która marzy³a o macierzyñstwie, pochodzi³a z olbrzymiej,
kochaj¹cej rodziny, a w charakterze premii by³a wysoka, piêkna i godna
zaufania. Denis pyta³ o ni¹ nieraz w miarê postêpów procesu adopcyjnego, a
ja opowiada³em o jej ostatnich sukcesach albo gorliwie przytacza³em
anegdotki ilustruj¹ce jej oddanie dla Adama, Savy i dla mnie.
Zdaje siê, ¿e chwilami sam zaczyna³em wierzyæ w jej istnienie, choæ
pomiêdzy nauczaniem, zarz¹dzaniem i promocj¹ Programu Wiedzy o Rdzennych
Amerykanach a opiek¹ nad mymi dwoma synami nie mia³em czasu ani energii na
¿ycie towarzyskie. Pozwala³em sobie jedynie na rzadkie wizyty domowe,
kontakty z niektórymi indiañskimi studentami, s¹siadami i gronem
najbli¿szych przyjació³. Moje ¿ycie by³o tak wype³nione prac¹ i
upragnionymi dzieæmi, których z pocz¹tku nie spodziewa³em siê mieæ, ¿e
rzadko przychodzi³o mi do g³owy prosiæ o wiêcej. Mia³em za sob¹ przyk³ady
pogodzonych z losem samotnej mamy i babci, a moje w³asne ¿ycie wydawa³o mi
siê kwintesencj¹ normalnoœci.
Musia³o siê tak równie¿ wydawaæ Agencji Opieki Spo³ecznej z Dakoty
Po³udniowej, poniewa¿ pewnego czerwcowego poranka odebra³em telefon od
zadziwionego Denisa.
- Co byœ powiedzia³ - spyta³ - na dziesiêciomiesiêczn¹ dziewczynkê?
- Zapyta³bym kiedy - odpar³em.
- Co byœ powiedzia³ na przysz³y tydzieñ?
- Poniedzia³ek.
Jakimœ cudem uda³o mi siê u³o¿yæ wszystkie zajêcia. Znalaz³em zastêpstwo
w szkole, a opiekê nad Adamem i Sav¹ powierzy³em na czas wyjazdu Ninie,
która mieszka³a w s¹siedztwie ze swoim wspania³ym synkiem o imieniu Joshua.
Od czasu ich pierwszego spotkania, kiedy adoptowa³a go w El Salvador,
Joshua by³ zakochany w ka¿dym nowym doœwiadczeniu, które ofiarowywa³o mu
¿ycie. Po raz trzeci polecia³em do Pierre i jeszcze tego samego popo³udnia
pozna³em moj¹ córkê, Madeline. Zgodnie z obietnic¹ by³a doskona³a. Mia³a
lœni¹ce czarne w³osy, b³yszcz¹ce ciemne oczy i wystaj¹ce koœci policzkowe,
które sprawia³y, ¿e wygl¹da³a jak boginka Majów. Od urodzenia mieszka³a w
domu zastêpczym, a z wyj¹tkiem brzydkiej wysypki od pieluch cieszy³a siê
doskona³ym zdrowiem. Kiedy j¹ pierwszy raz zobaczy³em, by³a ubrana w ró¿ow¹
organdynê i siedzia³a spokojnie i powa¿nie na œrodku kojca. Cechowa³a j¹
naturalna rezerwa, nie prosi³a o nic, ale kiedy butelka lub grzechotka
trafia³a do jej r¹czek, by³a zachwycona. Parê miesiêcy póŸniej Madeline
wymówi³a swoje pierwsze s³owo "dobra" i odt¹d powtarza³a je przy ka¿dej
okazji.
- Czas wstawaæ, Madeline.
- Dobra.
- Lunch, Madeline.
- Dobra.
- ZnajdŸ pi¿amkê, Madeline.
- Dobra.
I mówi³a to z przekonaniem. Adam i Sava od razu zaakceptowali istnienie

Powered by MyScript