Nasze ¿ycie by³o pod wieloma wzglêdami sielank¹ i czasem ¿artowa³em, ¿e ¿yjemy na ok³adce czasopisma sobotniej Gazety Wieczornej z 1955 roku. Mieliœmy te¿ swoj¹ porcjê nieszczêœliwych wypadków. Kiedyœ, bêd¹c sam z Sav¹ w domu, zaci¹³em siê w palec. Krew la³a siê strumieniami na moje ubranie, wiêc zanim ruszy³em na pogotowie z zawiniêt¹ rêcznikiem rêk¹, pobieg³em na górê, ¿eby siê przebraæ. Chcia³em zrobiæ dobre wra¿enie na ekipie pogotowia. Kiedy wreszcie dojecha³em na miejsce, uspokajaj¹c Savê przez ca³¹ drogê, kwalifikowa³em siê do transfuzji. Równie¿ pod wzglêdem zawodowym panowa³o lekkie zamieszanie. Aby utrzymaæ siê w Dartmouth przy niewielkiej promocji, nale¿a³o czêsto publikowaæ. By³em przeci¹¿ony wyk³adami, a jednoczeœnie pracowa³em nad poszerzeniem programu Wiedzy o Rdzennych Amerykanach. W tym czasie przyjêto wielu nowych indiañskich studentów. Zaistnia³ te¿ pewien szczególny problem. Jeszcze przed otwarciem mojego wydzia³u szko³a traktowa³a symbol "Indianina" jak nieoficjaln¹ maskotkê. Ch³opcy z bractwa malowali twarze i stroili siê w pióra podczas przerw w meczach futbolu, a publicznoœæ reagowa³a okrzykami "Wah hoo wah". Nie mieli na myœli nic z³ego, ale indiañscy studenci przybyli do Hanoveru potraktowali to jako obrazê, z³oœliw¹ karykaturê wystêpów swych pieœniarzy. Sprawê przedstawiono na Radzie Pedagogicznej, która z pewnym zak³opotaniem nakaza³a usun¹æ symbol. Niektórzy studenci podnieœli jednak bunt. Oni byli Indianami, spierali siê. Jeœli Rdzennym Amerykanom to siê nie podoba, powinni pamiêtaæ, ¿e s¹ goœæmi w Dartmouth i mog¹ zostaæ wyproszeni. Ca³a historia by³a mêcz¹ca i wzbudza³a niepotrzebne kontrowersje, ale ci¹gnê³a siê przez jakiœ czas. Rok po roku musieliœmy t³umaczyæ synom i córkom Dartmouth, dlaczego naœladowanie stereotypu Indianina jest nie na miejscu. Stereotyp ten sugerowa³ dzikoœæ, pierwotnoœæ, szlachetne serce i stoicyzm, a naœladowanie go by³oby tym samym, co udawanie rytmicznych czarnych czy bogatych ¯ydów. Ca³a sprawa nabra³a znaczenia symbolu dla tych wszystkich, dla których istotn¹ kwesti¹ by³y istniej¹ce ró¿nice i zacieranie ich. Ka¿dego roku powtarza³o siê wiêc to samo, co mêczy³o mnie i wszystkich Indian w mieœcie, ale wydawa³o siê nie do unikniêcia. I tak na wszystkich frontach doœwiadcza³em wielu niepokojów zawodowych i osobistych, drêczy³y mnie nieuniknione w¹tpliwoœci i zmartwienia finansowe. Nasza studnia kompletnie wysycha³a przynajmniej dwukrotnie. Raz trwa³o to od stycznia do marca i by³em zmuszony taszczyæ wodê do domu w kartonach po mleku, a w razie wiêkszej potrzeby topiæ œnieg. Dom mojej matki w Kentucky zosta³ niemal zmieciony z powierzchni ziemi przez tornado. Pomimo to wszystko musia³o mi siê dziwnym sposobem wydawaæ pod kontrol¹, bo na wiosnê 1976 roku zadzwoni³em do Denisa i powiedzia³em, ¿e chcê przeprowadziæ trzeci¹ adopcjê. - Niemo¿liwe - powiedzia³. - Nigdy ci siê to nie uda. - Jeszcze bardziej niemo¿liwe, ni¿ myœlisz - odpar³em. - Tym razem mam konkretne wymagania: chcê mieæ córkê i to malutk¹, ¿eby by³a rozs¹dna ró¿nica wieku miêdzy ni¹ a Sav¹. Denis rozeœmia³ siê, ale zgodzi³ siê na spotkanie. Przyznajê, ¿e nie zawsze by³em z nim do koñca szczery. Nigdy na przyk³ad nie ujawni³em przed nim wszystkich problemów Adama, nie wspomnia³em, ¿e jego mo¿liwoœci przyswajania wiedzy by³y trwale ograniczone. Podkreœla³em za to jego postêpy, opowiada³em o nowych umiejêtnoœciach, o jego m¹drych uwagach czynionych niekiedy i potencjalnych zainteresowaniach, które mia³ wkrótce wykazaæ. Nie by³o w¹tpliwoœci, ¿e Adam jest szczêœliwym ma³ym ch³opcem, uczuciowym, emocjonalnie zrównowa¿onym, wci¹¿ trochê chudym, ale wygl¹daj¹cym zdrowo. Jego reakcja na pojawienie siê Savy œwiadczy³a o doskona³ej harmonii, a jego wybiórcza pamiêæ - potrafi³ odtworzyæ ustawienie mebli w biurze Katolickiej Opieki Spo³ecznej podczas pierwszej wizyty, choæ czasem nie pamiêta³ imion swoich kolegów z klasy - robi³a ogólnie korzystne wra¿enie. Na dodatek, aby uciszyæ niepokój Denisa, który obawia³ siê, ¿e biorê na siebie zbyt du¿y ciê¿ar, robi³em subtelne uwagi na temat pewnej kobiety, prawie narzeczonej, która wed³ug mego opisu mia³a pewnego dnia wyjœæ za mnie i zostaæ matk¹ moich dzieci. Ta tajemnicza kobieta by³a indiañsk¹ prawniczk¹, która marzy³a o macierzyñstwie, pochodzi³a z olbrzymiej, kochaj¹cej rodziny, a w charakterze premii by³a wysoka, piêkna i godna zaufania. Denis pyta³ o ni¹ nieraz w miarê postêpów procesu adopcyjnego, a ja opowiada³em o jej ostatnich sukcesach albo gorliwie przytacza³em anegdotki ilustruj¹ce jej oddanie dla Adama, Savy i dla mnie. Zdaje siê, ¿e chwilami sam zaczyna³em wierzyæ w jej istnienie, choæ pomiêdzy nauczaniem, zarz¹dzaniem i promocj¹ Programu Wiedzy o Rdzennych Amerykanach a opiek¹ nad mymi dwoma synami nie mia³em czasu ani energii na ¿ycie towarzyskie. Pozwala³em sobie jedynie na rzadkie wizyty domowe, kontakty z niektórymi indiañskimi studentami, s¹siadami i gronem najbli¿szych przyjació³. Moje ¿ycie by³o tak wype³nione prac¹ i upragnionymi dzieæmi, których z pocz¹tku nie spodziewa³em siê mieæ, ¿e rzadko przychodzi³o mi do g³owy prosiæ o wiêcej. Mia³em za sob¹ przyk³ady pogodzonych z losem samotnej mamy i babci, a moje w³asne ¿ycie wydawa³o mi siê kwintesencj¹ normalnoœci. Musia³o siê tak równie¿ wydawaæ Agencji Opieki Spo³ecznej z Dakoty Po³udniowej, poniewa¿ pewnego czerwcowego poranka odebra³em telefon od zadziwionego Denisa. - Co byœ powiedzia³ - spyta³ - na dziesiêciomiesiêczn¹ dziewczynkê? - Zapyta³bym kiedy - odpar³em. - Co byœ powiedzia³ na przysz³y tydzieñ? - Poniedzia³ek. Jakimœ cudem uda³o mi siê u³o¿yæ wszystkie zajêcia. Znalaz³em zastêpstwo w szkole, a opiekê nad Adamem i Sav¹ powierzy³em na czas wyjazdu Ninie, która mieszka³a w s¹siedztwie ze swoim wspania³ym synkiem o imieniu Joshua. Od czasu ich pierwszego spotkania, kiedy adoptowa³a go w El Salvador, Joshua by³ zakochany w ka¿dym nowym doœwiadczeniu, które ofiarowywa³o mu ¿ycie. Po raz trzeci polecia³em do Pierre i jeszcze tego samego popo³udnia pozna³em moj¹ córkê, Madeline. Zgodnie z obietnic¹ by³a doskona³a. Mia³a lœni¹ce czarne w³osy, b³yszcz¹ce ciemne oczy i wystaj¹ce koœci policzkowe, które sprawia³y, ¿e wygl¹da³a jak boginka Majów. Od urodzenia mieszka³a w domu zastêpczym, a z wyj¹tkiem brzydkiej wysypki od pieluch cieszy³a siê doskona³ym zdrowiem. Kiedy j¹ pierwszy raz zobaczy³em, by³a ubrana w ró¿ow¹ organdynê i siedzia³a spokojnie i powa¿nie na œrodku kojca. Cechowa³a j¹ naturalna rezerwa, nie prosi³a o nic, ale kiedy butelka lub grzechotka trafia³a do jej r¹czek, by³a zachwycona. Parê miesiêcy póŸniej Madeline wymówi³a swoje pierwsze s³owo "dobra" i odt¹d powtarza³a je przy ka¿dej okazji. - Czas wstawaæ, Madeline. - Dobra. - Lunch, Madeline. - Dobra. - ZnajdŸ pi¿amkê, Madeline. - Dobra. I mówi³a to z przekonaniem. Adam i Sava od razu zaakceptowali istnienie
|