Kotwica sterowca zerwała się i maszyna leciała prosto w górę, ku słońcu. Ze stumetrowej wysokości mogli obserwować, jak zacieniony krajobraz pod nimi brązowieje, kiedy przesuwa się terminator planety, a za nim podąża jasne światło dnia, oświetlając wspaniałą mieszaninę jaskrawych skał rzucających długie cienie. Poranny wietrzyk wiał wprost w lewą burtę, więc lecieli pchani na północny wschód ku Chryse, brzęcząc śmigłami na pełnej mocy. Potem nagle ląd pod nimi zapadł się i znaleźli się nad pierwszym z odpływowych kanałów – falistą, nie nazwaną jeszcze doliną na zachód od Shalbatana Vallis. Nadia pomyślała, że to małe łożysko w kształcie litery „S” bez wątpienia musiało zostać wyrzeźbione przez wodę. Jeszcze tego samego dnia minęli kanał i wlecieli nad głębszy i szerszy kanion Shalbatana, gdzie wodne ślady stały się jeszcze bardziej oczywiste: wysepki w kształcie łez, kręte kanały, równiny napływowe, wydmy faliste. Świadectwa wodnej przeszłości planety znajdowały się niemal wszędzie, nasuwając myśl o gigantycznej powodzi, prawdziwym potopie, który stworzył kanion tak wielki, że Grot Strzały wyglądał nad nim zaledwie jak motyl. Odpływowe kaniony i pogórze między nimi skojarzyły się Nadii z krajobrazem Ameryki z filmów kowbojskich. Przypomniała sobie koryta pozostałe po dawnych rzekach, płaskowzgórza i samotne skały w Monument Valley. Ta okolica Marsa była podobna, tyle że tutaj wszystko było o wiele większe – cztery dni zajął im przelot najpierw nad bezimiennymi kanałami, potem nad Shalbataną, Simudem, Tiu i wreszcie nad Aresem. I wszystkie te doliny musiały powstać za sprawą gigantycznych powodzi, które nagle zalały powierzchnię i potem płynęły miesiącami, z prędkością dziesięć tysięcy razy większą niż pływ Missisipi. Nadia i Arkady rozmawiali o tym, patrząc w dół na mijane kaniony i doszli do wniosku, że bardzo trudno im w ogóle wyobrazić sobie tak olbrzymie powodzie. Teraz jednak w wielkich pustych kanionach nie szalało już nic z wyjątkiem wiatru. Wiatry te były zresztą dość spore, toteż Arkady i Nadia kilka razy dziennie obniżali lot i zrzucali kolejne wiatraki. Później, na wschód od Ares Vallis, wlecieli ponownie nad gęsto pokryty kraterami teren Xanthe’u. Ziemia znowu wszędzie usiana była kraterami: dużymi, starymi, małymi, nowymi o stożkach zeszpeconych nowszymi, mniejszymi, takimi, których dna podziurawiło trzy albo i pięć małych kraterów, a także tak świeżymi, jakby niemal wczoraj miało miejsce uderzenie meteorytu i tak starymi, że o świcie czy zmierzchu były ledwie widoczne. Sterowiec przeleciał nad Schiaparellim, olbrzymim starym kraterem, szerokim na sto kilometrów. Kiedy wzbili się nad nim w górę, jego koliste ściany znalazły się na linii horyzontu, tworząc idealny pierścień wzgórz biegnący wzdłuż krawędzi świata. Od tego miejsca zaczęły wiać południowe wiatry i trwało to przez wiele dni. Arkady i Nadia rozpoznali Cassiniego, kolejny wielki stary krater, i unosili się nad setkami mniejszych. Codziennie zrzucali wiele wiatraków, ale równocześnie z każdym przebytym kilometrem uzmysławiali sobie coraz bardziej rozmiary planety i cały projekt zaczął im się wydawać po prostu dowcipem; czuli się tak, jakby przelatywali nad Antarktydą i próbowali stopić lód za pomocą setek polowych kuchenek. – Musielibyśmy zrzucić miliony, aby przyniosło to jakiś efekt – oznajmiła Nadia, kiedy wznosili się po następnym zrzucie. – To prawda – przyznał Arkady. – I Sax ma właśnie taki zamiar. Skonstruował już zautomatyzowaną linię montażową, która może produkować setki wiatraków dziennie. Problem stanowi tylko ich rozmieszczenie. A poza tym to tylko jeden z elementów zakrojonej na szeroką skalę operacji, która mu się roi. – Wskazał dłonią za siebie, ku ostatniemu łukowi Cassiniego, obejmując gestem całą północno-zachodnią krainę. – Sax pragnie również wykopać kilka takich wgłębień jak to, wyrwać lodowe bryły z pierścieni Saturna albo z jakiegoś pasa planetoidów, przyciągnąć je na Marsa i roztrzaskać o powierzchnię, pragnie stworzyć gorące kratery, stopić wieczną zmarzlinę... Marzą mu się oazy. – Chyba suche oazy, co? Stracilibyśmy większość lodu na samym początku, a i reszta niedługo by zniknęła. – Jasne, ale moglibyśmy wykorzystać parę wodną z powietrza. – Ależ ona nie wyparowałaby tak po prostu, raczej rozpadłaby się na składowe atomy. – W większości tak, ale wodór i tlen też moglibyśmy lepiej wykorzystywać. – Chcesz sprowadzać wodór i tlen z Saturna? Daj spokój, tu jest wystarczająco dużo jednego i drugiego! Wystarczy tylko potłuc trochę miejscowego lodu. – Cóż... to tylko jeden z jego pomysłów.
|