.. – itd., itd.
Trzeba wszelako oddać sprawiedliwość naszemu przyjacielowi Janowi. Wśród całego tego
sabatu widać go było wysoko na filarze, niczym chłopca okrętowego w bocianim gnieździe.
Miotał się tam z niebywałą furią. Usta miał szeroko otwarte i wydobywał się z nich krzyk już nie
do usłyszenia – nie dlatego żeby całkowicie tonął w ogólnej wrzawie, chociaż była to
rzeczywiście wrzawa ogłuszająca, lecz dlatego że osiągnął zapewne granicę, poza którą
wysokość dźwięku czyni go dla ludzkiego ucha niesłyszalnym – według Sauveura dwanaście
tysięcy drgań na sekundę, a osiem tysięcy według Biota.
Tymczasem przygnębienie, które ogarnęło Gringoire’a w pierwszej chwili minęło, odzyskał
równowagę ducha. Stawił czoło przeciwnościom.
– Grajcie dalej! – rzekł po raz trzeci swoim aktorom, maszynkom do mówienia. Przechadzał
się wielkimi krokami przed stołem z marmuru i brała go czasem chętka wystawić także swoją
twarz w okienku nad drzwiami kaplicy, po to chociażby, żeby mieć przyjemność pokazać język
temu niewdzięcznemu ludowi. „Lecz nie, nie byłoby to godne nas. Żadnej zemsty! Walczmy aż
do ostatka – powtarzał sobie. – Wielka jest władza poezji nad ludem; odzyskam ich...
zobaczymy, kto zwycięży – miny czy literatura”.
Niestety; był ostatnim i jedynym widzem swojej sztuki.
Sytuacja pogorszyła się jeszcze. Teraz Gringoire mógł oglądać już tylko plecy publiczności.
Mylę się. Gruby, cierpliwy jegomość, ten, którego już Gringoire raz się radził w krytycznej
chwili, nadal był obrócony twarzą w stronę teatru. Żisketa zaś i Lienarda – te znikły już od
dawna.
Gringoire wzruszył się do głębi serca wiernością swego jedynego widza. Podszedł doń i
przemówił potrząsając go lekko za ramię, gdyż zacny ten człowiek oparł się był o balustradę i
zdrzemnął się nieco.
– Panie – powiedział Gringoire – dziękuję wam!
– Panie – odrzekł grubas ziewając – a za co?
– Wiem dobrze, co wam dokucza – mówił dalej poeta. – Cały ten zgiełk, który nie pozwala
wam swobodnie słuchać. Ale bądźcie spokojni: imię wasze przejdzie do potomności. Powiedzcie
z łaski swojej, jakie jest wasze imię.
– Renaul Château, strażnik pieczęci grodu paryskiego do usług waszmości.
– Jesteście tutaj, panie, jedynym przedstawicielem muz – rzekł Gringoire.
– Zbytek łaskawości z waszej strony – odrzekł strażnik pieczęci grodu.
– Jesteście jedynym, który należycie przysłuchiwał się sztuce. I jakże ją znajdujecie?
– Ho, ho! – odparł gruby jurysta, już na pół rozbudzony – wcale tęga sztuka, w samej rzeczy.
Gringoire musiał zadowolić się tą pochwałą, istna bowiem burza oklasków zmieszanych z
niebywałymi okrzykami radości przerwała im rozmowę. Papież błaznów został wybrany.
Noël! Noël! Noël!– wrzeszczał tłum ze wszystkich stron.
W otworze rozety rozbłysnął bowiem w tej chwili grymas zaiste cudowny. Po wszystkich tych
pięcio- i sześciokątnych dziwacznych twarzach, które się kolejno w okienku pojawiały nie mogąc
sprostać ideałowi potworności, powstałemu w podnieconych szałem zabawy wyobraźniach –
powszechne uznanie widzów zdobyć mogło tylko coś tak wstrząsającego jak ów właśnie
wzniosły grymas, który olśnił zgromadzonych. Klaskał sam mistrz Kopenol; a Klopin
Postraszgłupca który również brał udział w zawodach (a Bóg jeden tylko wie, jak wielkie
nasilenie brzydoty potrafiła osiągnąć jego twarz), uznał się za pokonanego. I my pójdziemy jego
śladem. Nie będziemy nawet usiłowali opisywać czytelnikowi tego czworobocznego nosa, tych
30
ust w kształcie podkowy ani maleńkiego lewego oczka, ukrytego pod krzaczastą i ryżą brwią, ani
też oka prawego, całkowicie przykrytego ogromną brodawką, ani tych zębów krzywych, tu i
ówdzie wyszczerbionych, rozstawionych niczym blanki w fortecznym murze, ani tych
|