- Nie. A o czym? - No tak. Chodzi o jednego z twoich klientów. W zasadzie to już byłego klienta, bo nie żyje. Na takie chwile ułożyłem sobie mantrę, którą jednak ostatnio powtarzam chyba zbyt często. Nic nie jest takie złe, jak by się mogło wydawać. - O kim mówisz? - Nie będziesz zadowolony. - Chcesz powiedzieć, że miałem klientów, których lubiłem? - Jeżeli szlag by trafił większość twoich klientów, ludzie byliby szczęśliwsi, a aparat sprawiedliwości nie miałby nic do roboty. - Mów, zamieniam się w słuch. - Doug Townsend. Przeszarżował i odwalił kitę. Zmarł z przedawkowania. Ironia tego faktu zakrawa o śmieszność. Doug Townsend, człowiek, z powodu którego zostałem prawnikiem, nie żyje. - Przedawkował? Chcesz powiedzieć, że ze sobą skończył? - Wiesz jak to jest. Człowiek się przyzwyczaja i zwykłe dawki nie dają już takiego kopa. - Sammy, rozmawiałem z jego kuratorem. Facet był czysty jak łza. - Przykro mi, Jack. - Jasne. - Słuchaj, Jack. Staruszek chce wiedzieć, czy nie zajrzałbyś do mieszkania Townsenda. - A po co? - Wiesz, żeby przejrzeć jego rzeczy. Może jest coś, co można by sprzedać i częściowo uregulować jego długi wobec Stanu. - A co z jego rodziną? Miał kuzynkę w Phoenix. - Dzwoniłem do niej, nie chce mieć z nim nic wspólnego. - Jakie to miłe... - Co mogę powiedzieć? Jak się jest czarną owcą, to rodzina stroni. - Dobra, wpadnę do niego. Zobaczę, czy jest coś, co można spieniężyć, a resztę wyślemy do kochającej kuzynki, której nie chce się przylecieć i pochować krewnego. - Pewnie nie utrzymywali żadnych kontaktów. Jack, Townsend to śmieć, zwykły śmieć. - Był śmieciem, ale o złotym sercu, Sammy. Teraz nie żyje. - Wpadnij do sądu Jack, dam ci klucz. Aha, słuchaj. Nie rób tam awantury, bo Townsend nie mieszkał w spokojnej okolicy. Nie chcemy żadnych kłopotów. Nazywając Douga śmieciem Sammy był i tak nadzwyczaj taktowny. Townsend staczał się z każdym upływającym rokiem, aż osiągnął poziom dna. Pod koniec życia zamieszkał w Jefferson Arms, podłej dzielnicy, pełnej tanich i potwornie zapuszczonych mieszkań. - Jasne, Sammy. Będziemy w kontakcie. Bezsensowna i niepotrzebna śmierć Douga Townsenda zakrawała na ironię dlatego, że dziesięć lat wcześniej dokonał najodważniejszego czynu, jaki dane mi było kiedykolwiek oglądać. Spotkaliśmy się w college’u: ja byłem jego świeżym narybkiem, on doświadczonym weteranem. Za sprawą pomocy międzyrocznej pomagał mi w opanowaniu rachunku różniczkowego, do którego nauki nie miałem ani chęci, ani talentu. Był to jeden z przedmiotów obowiązkowych, musiałem zdać egzaminy, i - chcąc nie chcąc - zmuszony byłem do zgłębienia jego zawiłości. W tamtych czasach obydwaj byliśmy bardzo zajęci: ja przeżywałem męki zajęć na pierwszym roku, Doug, który był trzy lata ode mnie starszy, uczył się informatyki. Spotykaliśmy się zwykle późnym wieczorem, około dziesiątej. Doug przyznał kiedyś, że próbował wstąpić do organizacji studenckich, ale wszystkie odrzuciły jego aplikację. Należał on do tego rodzaju ludzi, którzy przeraźliwie łaknąc towarzystwa innych, skazują się na wieczną samotność. Cechowała go prostolinijność i liczne dziwactwa, jednak pod pewnymi względami był prawdziwym geniuszem. Szczególnie interesowało go programowanie. Kochał komputery, darzył je podziwem i uwielbieniem. Były dla niego jak przyjaciel, kochanka i zbawca w jednym. Nic dziwnego, skoro prawdziwych, ludzkich przyjaciół mógł policzyć na palcach jednej ręki. Któregoś wieczora, kiedy wreszcie zrozumiałem różnicę pomiędzy tangensem, a liniami siecznymi, wracaliśmy spacerem przez campus uniwersytecki. Szedłem ze spuszczoną głową, próbując wyobrazić sobie to, o czym opowiadał Doug, gdy nagle mój towarzysz wyrwał się do przodu. Jak się później okazało, zauważył, że ktoś wciągnął w krzaki opierającą się dziewczynę. Kiedy ze zdziwieniem rozglądałem się dookoła, Doug wpadł w zarośla, wrzeszcząc wniebogłosy. Choć nie ważył więcej niż sześćdziesiąt kilogramów, i nie miał praktyki w bójkach, to młócił zaciekle rękoma i nogami. Dziewczynę napadło dwóch chłopaków, którym w normalnej sytuacji pobicie Douga zajęłoby dziesięć sekund. Ponieważ byli pijani i zaskoczeni, stłukli go w dwanaście. Kiedy dobiegłem na miejsce, a wierzcie mi, naprawdę się starałem jak najszybciej przebierać nogami, Doug leżał pokrwawiony na ziemi. Prawym sierpowym powaliłem pierwszego z napastników. Rzuciłem okiem na Douga, właśnie dostał kopniaka w szczękę. Jak w zwolnionym tempie obserwowałem dziecięcy uśmiech na jego twarzy, kiedy impet ciosu rzucił go do tyłu. Z gruchotem pękającej kości Doug zwinął się w kłębek u stóp swego prześladowcy. Ku mojemu zaskoczeniu, ten zwymiotował w krzaki i również bez przytomności osunął się na ziemię, co oszczędziło mi kolejnej bijatyki. Okazało się, że dziewczyna była równie pijana, co jej adoratorzy. Wypełzła z krzaków na czworakach i spróbowała wstać, ale zatoczyła się i upadła. Wymamrotała coś bez sensu pod nosem, podniosła się, wyprostowała z trudem i chwiejnym krokiem ruszyła przed siebie. Powinienem był odprowadzić ją do domu, ale tego nie zrobiłem. Zamiast tego zająłem się jej zapomnianym wybawcą, który pojękiwał z bólu. Patrząc na tę dwójkę, nie miałem żadnych wątpliwości, komu powinienem pomóc. Cała sprawa rozeszła się po kościach. Dziewczyna nie wniosła żadnego oskarżenia, czego zresztą można się było spodziewać. Jednak na mnie tamta noc wywarła ogromne wrażenie. Zrozumiałem wtedy, że są na świecie sprawy, za które warto walczyć. W mojej młodej i pełnej ideałów głowie pojawiła się myśl, która stała się zalążkiem dojrzałości. Tamtej nocy zrozumiałem, co będę robił, kiedy skończę szkołę. Dopóki na świecie będą takie dranie i puszczalskie dziewczyny oraz ludzie bezbronni i odważni jak Doug, dopóty będzie wiele niesprawiedliwości, którą należy wyrównać. Zdecydowałem, że zostanę prawnikiem (na samą myśl o tym postanowieniu uśmiecham się dziś do siebie), i będę bronił ludzi.
|