- Wyraźnie odzyskiwała panowanie nad sobą; w jej głosie znowu odezwały się srebrne dzwoneczki, spokój i chłód. - To tylko jeszcze jedna odmiana Pomiotu Cienia, coś, co nigdy nie powinno było powstać. Ale ich ugryzienie oznacza śmierć równie niechybnie jak sztylet zatopiony w sercu, i nie sądzę, bym dała radę Uzdrowić taką ranę. Ich krew i ślina zawierają truciznę. Kropla na skórze potrafi zabić, powoli, na samym końcu sprawiając wielki ból. Masz szczęście, że pojawiły się tylko trzy Psy Czarnego. Chyba że zdążyłeś zabić więcej., zanim przyszłam? Ich stada są zazwyczaj większe, liczą od dziesięciu do dwunastu sztuk; tak przynajmniej podają te szczątkowe informacje pozostałe po Wojnie z Cieniem. Większe stada. Nie był w Rhuidean jedynym celem jednego z Przeklętych... - Będziemy musieli porozmawiać o tym, czego użyłeś, żeby je pozabijać - zaczęła Moiraine, ale on biegł już najszybciej, jak potrafił, ignorując ,jej pytania. Po schodach w dół, przez kilka kondygnacji, przez pociemniałe korytarze, gdzie zaspane Panny, obudzone tupotem jego butów, spozierały na niego skonsternowane, wyglądając z oświetlonych księżycową poświatą izb. Przez frontowe drzwi, do miejsca, gdzie w towarzystwie dwóch kobiet stał na straży niezmordowany Lan, w swym mieniącym się płaszczu narzuconym na ramiona, który sprawiał, że Strażnik zdawał się stapiać po części z nocnym mrokiem. - Gdzie jest Moiraine? - krzyknął, kiedy Rand przemknął obok niego, ale ten nie. odpowiedział i już zbiegał po stopniach, pokonując po dwa przy każdym skoku. Zanim dotarł do budynku, którego szukał, w połowie zaleczona rana w boku zaczęła promieniować bólem; pogrążony w Pustce ledwie zdawał sobie z tego sprawę. Budynek stał na samym skraju Rhuidean, daleko od placu i daleko od obozowiska, które razem z Mądrymi dzieliła Moiraine, rozbitego najdalej, jak się dało, a jednak wciąż w obrębie granic miasta. Górne piętra runęły, tworząc stertę rumoszu, który zalegał ocalałe dwie najniższe kondygnacje. Nie poddając się ciału, które przeszyte bólem usiłowało się zgiąć w pół, wparował do środka. Wielki przedsionek, wokół którego biegł kamienny balkon, był niegdyś wysoki; obecnie stał się jeszcze wyższy, otwarty na nocne niebo, z jasną posadzką, zasłaną gruzem pochodzącym z zawalonej, górnej części budowli. W cieniach balkonu siedziały na zadach trzy Psy Czarnego, drapały pazurami i kłami okryte spiżową blachą drzwi, które drżały pod ich naporem. W powietrzu zastygł aż nadto silny zapach palonej siarki. Przypomniawszy sobie, co stało się wcześniej, uskoczył w bok, przenosząc jednocześnie Moc i sprawiając, że pręga płynnego, białego ognia ominęła drzwi, kiedy niszczyła psy. Starał się, by tym razem była mniejsza, ograniczona do minimum, niemniej jednak w grubym murze w przeciwległym końcu komnaty powstała ocieniona wyrwa. Nie na wylot, jak mu się zdawało - trudno to było określić w świetle księżyca tak czy inaczej powinien był nauczyć się posługiwać tą bronią bardziej precyzyjnie. Spiżowa okrywa drzwi była pogięta i porozdzierana, jakby zęby i pazury psów ze Sfory Cienia były rzeczywiście ze stali; przez otwory przesączało się światło lamp. W kamieniach posadzki odznaczyły się ślady łap, zadziwiająco nieliczne. Uwolniwszy saidina, poszukał miejsca, gdzie nie porozdzierałby dłoni na strzępy i załomotał. Ból w boku stał się nagle bardzo realny i obecny; zrobił głęboki wdech i usiłował go odepchnąć. - Mat? To ja, Rand! Otwórz, Mat!
|