Tak samo zapewne patrzył i Chmielnicki, bo ledwie ognie rozpaliły się dobrze w jego obozach, gdy przed
okopami Kozak wysłaniec jął machać białą chorągwią, trąbić i krzyczeć, by nie strzelano.
Straże wyszły i porwały go natychmiast.
– Od hetmana do księcia Jaremy – rzekł im.
Kniaź jeszcze z konia nie zsiadł i stał na okopie z twarzą pogodną jak niebo. Łuny odbijały mu się w oczach i
obłóczyły różowym blaskiem jego delikatną, białą twarz. Kozak stanąwszy przed obliczem pańskim stracił mowę i
łydy zadrżały pod nim, a mrowie przeszło mu przez ciało, choć to był stary wilk stepowy i jako poseł przybywał.
– Kto ty? – pytał książę wojewoda utkwiwszy w niego swe spokojne źrenice.
– Ja setnik Sokół... od hetmana.
– A z czym przychodzisz?
Setnik począł bić czołem pokłony aż pod strzemiona książęce.
– Przebacz, władyko! co mnie kazali, to powiem, ja nie winien!
– Mów śmiało.
– Hetman kazał mi powiedzieć, że w gości przybył do Zbaraża i jutro w zamku was odwiedzi.
– Powiedz mu, że nie jutro, ale dziś wydaję ucztę w zamku! – odrzekł książę.
Jakoż w godzinę później zagrzmiały na wiwaty moździerze, wzniosły się radosne okrzyki – i wszystkie okna
zamkowe zajaśniały od tysiąców świec jarzących.
Chan usłyszawszy wiwatowe strzały, głosy trąb i kotłów wyszedł własną osobą przed namiot w towarzystwie
brata Nuradyna, sułtana Gałgi, Tuhaj-beja i wielu murzów, a następnie posłał po Chmielnickiego.
Hetman, jakkolwiek nieco już podpiły, stawił się natychmiast i bijąc pokłony, a zarazem przykładając palce do
czoła, brody i piersi czekał na zapytanie.
Przez długi czas chan spoglądał na zamek świecący z dala jak olbrzymia latarnia i kiwał z lekka głową, na
koniec pogładził się ręką po rzadkiej brodzie, która w dwóch długich kosmykach spadała na łasicową szubę i rzekł
wskazując palcem na jaśniejące szyby:
– Hetmanie zaporoski, co tam jest?
– Najpotężniejszy carzu! – odrzekł Chmielnicki – to kniaź Jarema ucztuje.
Chan zdumiał się.
– Ucztuje?...
– Trupy to jutrzejsze dziś ucztują – odrzekł Chmielnicki.
Wtem nowe wystrzały huknęły na zamku, zabrzmiały trąby, a zmieszane okrzyki doszły aż do dostojnych uszu
chanowych.
– Jeden Bóg – mruknął. – Lew jest w sercu tego giaura.
I po chwili milczenia dodał:
– Wolałbym z nim stać niż z tobą.
Chmielnicki zadrżał. Ciężko on opłacał niezbędną przyjaźń tatarską, a do tego jeszcze nigdy nie był pewien
straszliwego sojusznika. Lada fantazja chanowa, i wszystkie ordy mogły się zwrócić przeciw kozactwu, które
wówczas byłoby zgubione bez ratunku. A przy tym wiedział Chmielnicki jeszcze i to, że chan pomagał mu
wprawdzie dla łupów, dla darów, dla nieszczęsnego jasyru, uważając się jednak za prawowitego monarchę, wstydził
się w duszy stawać po stronie buntu przeciw królowi, po stronie takiego „Chmiela” przeciw takiemu
Wiśniowieckiemu.
Hetman kozacki upijał się częstokroć nie tylko z nałogu, ale i z desperacji...
– Wielki monarcho! – rzekł. – Jarema twój wróg. On to Tatarom odjął Zadnieprze, on pobitych murzów jako
wilków po drzewach na postrach wieszał; on na Krym chciał iść ogniem i mieczem...
– A wy to nie czyniliście szkód w ułusach? – pytał chan.
– Jam twój niewolnik.
Sine wargi Tuhaj-beja poczęły drgać i kły błyskać; miał on między Kozakami śmiertelnego wroga, który swego
czasu cały czambuł w pień mu wyciął i samego ledwie nie schwytał. Nazwisko jego cisnęło mu się teraz do ust z
nieubłaganą siłą mściwych wspomnień, więc nie wytrzymał i począł warczeć z cicha:
– Burłaj! Burłaj!
– Tuhaj-beju! – rzekł natychmiast Chmielnicki – wy z Burłajem za najjaśniejszym i mądrym rozkazaniem
chanowym zeszłego roku wodę na miecze leli.
Nowa salwa wystrzałów zamkowych przerwała dalszą rozmowę.
Chan rękę wyciągnął i zatoczył nią koło obejmujące Zbaraż miasto, zamek i okop.
– Jutro to moje? – pytał zwróciwszy się do Chmielnickiego.
– Jutro tamci pomrą – odparł Chmielnicki z oczyma utkwionymi w zamek.
Po czym na nowo jął bić pokłony i ręką dotykać czoła, brody i piersi, uważając rozmowę za skończoną. Chan też
otulił się w łasicową szubę, bo noc była chłodna, choć lipcowa, i rzekł zwróciwszy się ku namiotom:
– Późno już!...
– Wówczas wszyscy poczęli się kiwać, jakby jedną siłą poruszani, a on szedł do namiotu z wolna i poważnie,
powtarzając z cicha:
– Jeden Bóg!...
Chmielnicki oddalił się również ku swoim, a przez drogę mruczał:
– Oddam ci zamek i miasto, i łupy, i jeńców, ale Jarema będzie mój, nie twój, choćby mi gardłem zapłacić za
niego przyszło.
Stopniowo ogniska poczęły mdleć i gasnąć, stopniowo uciszał się głuchy szmer kilkuset tysięcy głosów; jeszcze
tu i owdzie odzywał się głos piszczałek lub wołania koniuchów tatarskich wyganiających konie na nocną paszę; po
czym i te głosy umilkły i sen objął nieprzeliczone zastępy tatarskie i kozackie.
|