Pracuje też na prądzie sieciowym, można więc instalować ją wszędzie. Z szuflady wyjąłem trzon maszyny. I znów nie było na co patrzeć. Po prostu kawałek czarnej tkaniny, wielkości trzy na cztery cale. - Jakiś gość w Stanach odkrył, jak prząść i tkać włókna z czystego grafitu, a ktoś inny wynalazł takie zastosowanie. Uniosłem rączkę na pokrywie maszyny, wsunąłem matę i mocno zacisnąłem. Następnie wziąłem kawałek metalu i dałem go Coertzemu. Obrócił go w palcach i powiedział: - Co to jest? - Kawałek zwykłej stali miękkiej. Ale jeśli ta zabawka da radę stopić stal, to może stopić też i złoto. Zgadza się? Skinął głową i z powątpiewaniem spojrzał na maszynę - nie wyglądała zbyt imponująco. Wyjąłem mu stal z ręki i upuściłem na matę, następnie dałem Walkerowi i Coertzemu okulary spawalnicze. - Lepiej je nałóżcie, zrobi się dość jasno. Nałożyliśmy okulary i włączyłem maszynę. Był to fantastyczny pokaz. Grafitowa mata natychmiast rozżarzyła się do białości, a kawałek stali rozpalił się najpierw do czerwoności, później zżółkł, wreszcie stał się biały. Osiadał niczym topiący się wosk i w ciągu niecałych piętnastu sekund została z niego maleńka kałuża. Wszystko to odbywało się przy akompaniamencie przejmującego syku iskier, powstających w trakcie reakcji topionego metalu z powietrzem. Wyłączyłem maszynę i zdjąłem okulary. - W czasie topienia złota nie będziemy mieli takich fajerwerków; nie utlenia się tak jak żelazo. Coertze wpatrywał się w maszynę. - W jaki sposób to działa? - To coś w rodzaju łuku elektrycznego - odparłem. - Możesz uzyskać temperaturę do pięciu tysięcy stopni Celsjusza. Zostało pomyślane jako instrument laboratoryjny. Myślę, że jednorazowo możemy topić dwa funty złota. Mając trzy takie zabawki i bardzo dużo zapasowych mat, moglibyśmy pracować dość szybko. - Jeśli za każdym razem możemy wlać tylko dwa funty, to cały ten kil popęka i nie jestem pewien, czy nie złamie się pod własnym ciężarem. - O tym też pomyślałem - odparłem spokojnie. - Czy widziałeś kiedyś, jak robi się żelbet? Zmarszczył brwi, ale już po chwili pstryknął palcami. - Zrobimy formę, a do środka włożymy siatkę z drutu - powiedziałem. - Ona utrzyma wszystko w całości. Pokazałem mu model, który wykonałem z drutu bezpiecznikowego i parafiny. Przyglądał mu się bardzo uważnie. - Cholernie dużo nad tym myślałeś - rzekł w końcu. - Ktoś musiał - powiedziałem. - Albo złoto leżałoby tam jeszcze przez następne czternaście lat. Wyraźnie nie przypadła mu do gustu ta odpowiedź. Wyglądało na to, że przez ostatnie lata nic nie zrobił, jak ostatni dureń. Miał zamiar coś powiedzieć, lecz ugryzł się w język. Poczerwieniał na twarzy. Po chwili odetchnął głęboko i powiedział: - No dobra, przekonałeś mnie. Wchodzę. Ja też odetchnąłem. Z ulgą. III Tej nocy odbyliśmy naradę. - Kolejność jest następująca - powiedziałem. - „Sanford” - mój jacht - będzie w przyszłym tygodniu gotowy do prób. Kiedy tylko się zakończą, nauczę was obu żeglowania. W niecałe dwa miesiące od dzisiaj pożeglujemy do Tangeru. - Chryste! - wykrzyknął Walker. - Nie bardzo mi się to uśmiecha. - Nie ma w tym nic nadzwyczajnego - odparłem. - Obecnie setki ludzi pęta się po Atlantyku. Do diabła, ludzie odbywali podróże dookoła świata w łodziach cztery razy mniejszych. Spojrzałem na Coertzego. - Cała sprawa wymaga sporych nakładów. Masz jakieś pieniądze? - Z tysiąc - przyznał. - Dokładamy go do puli - powiedziałem. - Razem z moimi dwudziestoma pięcioma tysiącami. - Magtig - rzekł. - To cholernie dużo pieniędzy. - Będziemy potrzebowali każdego grosza. Może się okazać, że trzeba kupić małą stocznię we Włoszech, jeśli tylko w taki sposób uda się w tajemnicy odlać kil. Poza tym pożyczam je firmie Walker, Coertze i Halloran na sto procent. Chcę dostać z powrotem pięćdziesiąt tysięcy przed dokonaniem podziału na trzy części. To samo możesz zrobić ze swoim tysiącem. - Brzmi to uczciwie - zgodził się Coertze. - Walker nie ma żadnych pieniędzy, a ty, po dołożeniu tysiąca do puli, też - powiedziałem. - W takim razie wciągam was obu na moją listę płac. Dopóki będą trwały przygotowania, będziecie otrzymywać codziennie papierosy i trzy solidne posiłki. Ta informacja najwyraźniej poprawiła Walkerowi nastrój. Coertze zaakceptował ją krótkim skinieniem głowy. Spojrzałem twardo na Walkera. - A ty trzymaj się z dala od alkoholu albo wywalimy cię za burtę. Nie zapominaj o tym. Markotnie skinął głową. - Dlaczego najpierw płyniemy do Tangeru? - zapytał Coertze. - Musimy ponownie przetopić złoto na standardowe sztaby - odparłem. - Nie wyobrażam sobie bankiera, który wziąłby na skład złoty kil. To jednak sprawa przyszłości. Teraz muszę z was zrobić jakich takich żeglarzy - czeka nas rejs na Morze Śródziemne. Wziąłem „Sanforda” na próby. Walker i Coertze wybrali się ze mną na przejażdżkę, aby zobaczyć, na co się odważyli. „Sanford” okazał się ucieleśnieniem wszystkich moich marzeń o porządnej łajbie. Jak na jacht pełnomorski, był szybki i niezbyt delikatny. Po nieznacznych poprawkach w ożaglowaniu uzyska odpowiednią sterowność i wiedziałem, że po kilku jeszcze drobnych zmianach wszystko będzie w porządku. Gdy poszliśmy półwiatrem, nabrał szybkości bulgocząc pod zawietrznym relingiem. Woda bryzgała na pokład. Walker, z nieco pozieleniałą twarzą, odezwał się: - Mówiłeś chyba, że kil utrzyma go prosto. - Trzymał się kurczowo krawędzi kokpitu. Roześmiałem się. Już dawno nie czułem się tak szczęśliwy. - Nie przejmuj się tym. To niewielki kąt przechyłu. Nie przewróci się. Coertze nic nie powiedział - przewieszony przez reling miał inne pilne zajęcie. Następne trzy miesiące były ciężkie i surowe. Ludzie zapomnieli, że przylądek nazywał się Przylądkiem Burz, zanim jakiś dawny rzecznik prasowy zmienił nazwę na Przylądek Dobrej Nadziei. Kiedy dmie Berg, robi się tak nieprzyjemnie, jak nigdzie na świecie. Musztrowałem Walkera i Coertzego bezlitośnie. W ciągu trzech miesięcy musiałem z nich zrobić nędznych bodaj, ale żeglarzy, gdyż „Sanford” był nieco za duży do samotnej żeglugi. Miałem nadzieję,
|