W pewnej chwili otworzył usta, jak by zamierzał dalej się spierać, ale rozmyślił się widać i nie powiedział nic. Ja zaś nie mogłem pozbyć się wspomnienia Burnsa. Jego strach, bezradność i wyczerpanie stały mi w oczach tak żywo, że przesłaniały zupełnie rzeczywistość, którą oceniałem trzeźwo przed godziną. Prześladująca mnie natrętna wizja musiała być odbiciem jakichś podświadomych stanów jego duszy i dlatego narzucała się z taką siłą mojej wyobraźni. — Panie doktorze — rzekłem wreszcie. — O ile pan nie powie mi kategorycznie, że chorego nie można pod żadnym pozorem ruszyć z łóżka, to wydam zarządzenie, aby przeniesiono go na pokład. „Uczynimy to jutro, pojutrze zaś wyruszam o świcie, choćbym po wyjściu z portu musiał na parę dni zarzucić kotwicę dla ukończenia niezbędnych przygotowań. — Ach, zarządzenie sam wydam najchętniej — przerwał mi żywo doktor. — Jeślim pana ostrzegał, to tylko jako przyjaciel, jako człowiek życzliwy, nic więcej. Wstał z miejsca i ze zwykłą sobie, pełną godności prostotą uścisnął moją rękę serdecznie, może cokolwiek uroczyście. Tak mi się przynajmniej wydało. Wierny danemu przyrzeczeniu, zjawił się w chwili przenoszenia Burnsa i towarzyszył noszom do przystani. Ułożony przez nas program uległ tej tylko zmianie, że przewiezienie chorego odroczyliśmy na ostatnią chwilę, tj. na sam dzień wyjazdu. Było to w jaką godzinę po wschodzie słońca. Doktor, stojący na brzegu, wymachiwał czas jakiś wielką łapą, po czym z wolna zawrócił ku bryczce, która towarzyszyła mu od miasta aż do brzegu rzeki. Burns, którego przenoszono w tej chwili przez tylny pokład, robił wrażenie nieżywego. Ransome zajął się przygotowaniem dlań kabiny, ja zaś pozostałem na pokładzie, by czuwać nad pracą załogi, holownik pochwycił już bowiem linę naszego statku. Plusk cum okrętowych osuwających się do wody wywołał we mnie nagłą zmianę uczuć. Jak człowiek budzący się z dręczącego snu, odczułem rodzaj ulgi, wszakże niezupełnej. Gdy oddalając się od wyziewów tej okropnej wschodniej stolicy, dziób statku zakołysał się nad wylotem rzeki, nie doznałem uczucia radosnej dumy, jakiego spodziewałem się w tym upragnionym momencie. To, co odczułem, było raczej złagodzeniem napięcia wewnętrznego przejawiającym się w ogromnym znużeniu; wyobrażam sobie, iż podobnych uczuć doznawać musi zapaśnik po niesławnym boju. Około południa zarzuciliśmy kotwicę o milę od portu. Reszta dnia zeszła na wytężonej pracy, w której brała udział cała załoga. Doglądając pracujących dostrzegałem w ich ruchach tę dziwną omdlałość, którą wynieśli z sześciotygodniowego pobytu w porcie, wśród upalnych wyziewów rzeki. Pocieszałem się myślą, że pierwszy powiew wiatru zwieje resztki tej niemocy — tymczasem jednak panowała niezmącona cisza. Nietrudno było zauważyć, iż drugi mój pomocnik, gołowąs o mało obiecującej twarzy, nie ma (oględnie mówiąc) tych bezcennych przymiotów, jakich się wymaga od oficera ubiegającego się o godność prawej ręki komendanta. Otuchy dodawały mi natomiast dostrzegane tu i ówdzie uśmiechy marynarzy kręcących się po głównym pokładzie. Dotąd nie miałem sposobności przyjrzeć im się z bliska. Zrzuciwszy z siebie balast „ziemskich” spraw czułem się wśród tych ludzi swojsko i zarazem obco, jak wędrowiec, który po długiej tułaczce powraca do rodziny. Szczególną przyjemność sprawiał mi widok Ransome’a kręcącego się ustawicznie pomiędzy kambuzem a salonem okrętowym. Ten człowiek miał w sobie niezaprzeczony urok. On jeden z całej załogi nie chorował ani razu w czasie naszego pobytu w zapowietrzonym porcie. Jednakże ciągła świadomość, że nosi w piersi zagrożone serce, czyniła go powściągliwym w ruchach, krępując przyrodzoną zwinność jego ciała. Czynił wskutek tego wrażenie człowieka, któremu powierzono cenny a kruchy przedmiot lub substancję wybuchową i który ustawicznie pamięta o ciążącej na nim odpowiedzialności. Zagadnąłem go mimochodem raz i drugi. Odpowiadał miłym, spokojnym głosem, przy czym na jego ustach pojawiał się nikły, przenikliwy uśmiech. Zapytany o pana Burnsa, objaśnił mnie, że pan porucznik leży i ma się na pozór zadowalająco. Gdy po zachodzie słońca wyszedłem na pokład, uczułem, że objęła mnie cisza i próżnia. Cienkiej, bezkształtnej skorupy wybrzeża nie można było już rozeznać. Ciemność, ogarniająca statek ze wszystkich stron, wydawała się tajemniczą emanacją wód niemych i samotnych. Wsparłszy się o burtę wytężyłem słuch, by pochwycić bodaj najlżejszy szmer wśród mroków nocy. Znikąd żadnego dźwięku. Odnosiło się wrażenie, że unoszący nas statek jest planetą mknącą zawrotnie po wytkniętej sobie drodze wśród wiekuistej, nieskończonej ciszy. Uczułem, że chwytam się kurczowo poręczy burty, jak by w obawie utracenia równowagi. Cóż za niedorzeczność! Nie panując nad zdenerwowaniem krzyknąłem: — Jest tam kto? Natychmiastowa odpowiedź: — Jestem, panie kapitanie — przerwała tajemniczą ciszę. Marynarz z kotwicznej wachty wdrapał się zwinnie na schodnię rufy. Poleciwszy mu, aby w razie pojawienia się najlżejszego wiatru doniósł mi o tym niezwłocznie, zeszedłem w głąb statku. Po drodze zajrzałem do izdebki Burnsa. Drzwiczki kabiny stały otworem, trudno go więc było nie dostrzec. jakkolwiek jedyną rzeczą, która uderzała w postaci chorego na tle białych ścian i białej pościeli, były jego rude, sterczące wąsiska. W ostrym świetle lampy przytwierdzonej do grodzi wyglądały jak para sztucznych wąsów z witryny balwierza. Podczas gdy wpatrywałem się w niego z rodzajem osłupienia, otworzył oczy i skierował je w moją stronę. Poruszył się przy tym nieznacznie. — Martwa cisza, panie Burns — rzekłem z rezygnacją. Ocknąwszy się nagle, Burns począł mówić głosem nadspodziewanie silnym i wyraźnym. Nie był to głos człowieka chorego, pomimo to brzmiał dziwnie grobowo. O ile mogłem zrozumieć, prześladująca nas cisza morska była sprawką starego (tj. nieboszczyka kapitana), który, zdaniem Burnsa, czyhał tylko na nasz statek śledząc z głębi morza każde jego poruszenie. Wysłuchałem do końca tej piekielnej historii, po czym przystąpiwszy do chorego położyłem mu rękę na czole. Głowa jego była chłodna. Bredził z nadmiernego osłabienia. Poznawszy mnie nagle, zapytał zwykłym głosem, niezmiernie słabym i żałosnym: — Czy są widoki ruszenia w drogę?
|