Napięta, gotowa szybko odskoczyć, gdyby ktoś uczynił jakiś groźny gest za szybą. Wyjrzała. Na ganku nie było nikogo. Znów usłyszała śmiech. Wysoki, perlisty, dziewczęcy. Spuściła firankę, otworzyła zamek i wyszła na próg. Nocny wiatr był ostry i mokry. Deszcz zacinał w dachówki ganku. Teren bezpośrednio przylegający do domu dawał co najmniej setkę możliwości ukrycia się. Zjeżone krzaki rosnące wokół balustrady szumiały na wietrze, a żółtawa poświata płynąca od żarówki zawieszonej pod stropem oświetlała niewiele więcej niż środek ganku. Wśród wielu nocnych cieni psotnicy pozostawali niewidzialni. Grace czekała, nasłuchiwała. Gdzieś w oddali uderzył piorun, ale nie powtórzył się śmiech ani chichot. Może to nie dzieciaki? A więc kto? Pokazują ich co jakiś czas w telewizyjnych wiadomościach. Szaleńcy, którzy dla zabawy strzelają do ludzi, duszą ich albo dźgają nożem. Ma się wrażenie, że są już wszędzie -nieprzystosowani do życia psychopaci. To nie był śmiech osoby dorosłej. To sprawka dzieciaków. Lepiej jednak wejdę do środka i zamknę drzwi na zamek. Cholera, przestań rozumować jak przerażona starsza pani! Jednak to dziwne. Ze wszystkimi dziećmi z sąsiedztwa miała świetne układy. Co prawda mogły to być dzieci z dalszych ulic, a tych już nie znała. Odwróciła się i oglądała zewnętrzną stronę drzwi frontowych. Nie znalazła żadnego śladu po uderzeniach, które słyszała przed chwilą. Była zdenerwowana, ponieważ wyraźnie słyszała rozłupywanie drewna. Czegóż zatem użyły te dzieciaki, co robiło wiele hałasu, a nie zostawiało śladów? Jeszcze raz badawczo rozejrzała się po podwórku. Nic się nie poruszało oprócz trącanego wiatrem listowia. Pragnęła udowodnić tym młodym żartownisiom, że nie jest przerażoną starszą panią, którą łatwo zbić z tropu. Powietrze było jednak wilgotne i chłodne, więc z obawy przed przeziębieniem weszła do środka i zamknęła drzwi. Z ręką na klamce oczekiwała ponownego ataku, aby złapać sprawców na gorącym uczynku, zanim zdążą uciec i ukryć się. Minęły dwie minuty. Trzy. Pięć. Panowała cisza. To dziwne. Wiedziała, że tego rodzaju psoty miały na celu nie straszenie, lecz dręczenie. Widocznie prowokująca poza, jaką przybrała, stojąc w drzwiach, odebrała im odwagę. Bardzo możliwe, że znaleźli już inną ofiarę, która dostarczyła im większych wrażeń. Przekręciła zamek. Cóż to za rodzice, którzy pozwalają dzieciom na przebywanie na dworze podczas burzy z piorunami? Potrząsnęła głową nad takim brakiem odpowiedzialności. Szła przez korytarz, ciągle czujna i przygotowana na ponowną prowokację. Ale nic się już nie działo. Planowała lekką, pożywną kolację złożoną z warzyw gotowanych na parze, posypanych cheddarem, do tego kromka lub dwie chleba kukurydzianego domowego wypieku. Przedtem postanowiła jednak obejrzeć dziennik ABC, jakkolwiek zdawała sobie sprawę, że wiadomości będą tak przygnębiające, że może stracić apetyt. Weszła do gabinetu i stanęła jak wryta. Na siedzeniu wielkiego fotela zastała stos piór, strzępy pokrycia, kolorowe splątane nici, które kiedyś tworzyły wyhaftowany wzór, a teraz leżały jak jasna, abstrakcyjna plątanina. Parę lat temu Carol Tracy podarowała jej komplet trzech niewielkich, wyjątkowo pięknych, ręcznie wyszywanych poduszek. I oto jedna z nich została pazurami rozerwana na strzępy i pozostawiona na fotelu. Arystofanes. Nie przytrafiło mu się nic podobnego od czasu, kiedy był mały. Taki akt zniszczenia zupełnie nie pasował do jego charakteru, lecz tylko on mógł być sprawcą. Doprawdy, nie mogła brać pod uwagę innego podejrzanego. - Ari! Dlaczego się chowasz? Syjamski ścichapęk! Poszła do kuchni. Arystofanes stał przy żółtej miseczce, jedząc swój miau-mix. Podniósł wzrok, kiedy weszła. - Ty chodzący futrzany łobuzie! Co ci dziś nadepnęło na ogon? Arytsofanes zmrużył oczy, potarł łapą pyszczek i wrócił do kolacji z wyniosłą kocią obojętnością, ku irytacji i zakłopotaniu Grace. Tej nocy, leżąc w ciemnej sypialni, Carol Tracy wpatrywała się w sufit i słuchała cichego, spokojnego oddechu męża. Zasnął przed paroma minutami.
|