Tagetarl nigdy się nie dowiedział, jak błędnie wydrukowane strony z tekstów medycznych, które wydał w zeszłym Obrocie, dostały się w ręce tych drani. Od tej pory, dla bezpieczeństwa, Cech zaczął niszczyć wszystkie odrzuty z prasy drukarskiej. — Masz rację. Śliczna, solidna brama — stwierdził Cabas i wszedł w krąg światła rzucanego przez lampę na biurku. Nie był wysoki, a jego twarz o wysokich kościach policzkowych, pokryta brudem i znużona, nigdy nie rzucała się w oczy. Teraz udawał górala z Keroonu — nawet jego zapach o tym świadczył. Niesamowity talent do wtapiania się w otoczenie, imitowania akcentu i intonacji z dowolnego regionu w Pernie, na północy i na południu, czuły snach i bystry wzrok czyniły z niego idealnego obserwatora. Niezwykle sprawny, cyniczny umysł doskonale interpretował wszystkie wiadomości. Cabas przyciągnął nogą stołek i usiadł sobie, jakby nie miał żadnych zmartwień. Pełen wdzięku uśmiech ukazał równe, ładne zęby, a brązowe oczy bystro spoglądały na rozmówcę. — Nie skorzystałem z bramy. Myślałem, że o tej porze już śpisz, więc wszedłem… — Znowu po dachu? Któregoś dnia wpadniesz do tkackiego warsztatu. — Och, to całkiem solidny dach. Tak przy okazji, Ola Rosheen przyleciała sprawdzić, kto idzie, ale kiedy poznała, że oto ja… — Że to ja — poprawił go bezlitośnie Tagetarl. — …i Bista, poszła z powrotem do łóżka — Cabas mlasnął językiem. — Bista, przywitaj się z Mistrzem Tagetarlem. Złote stworzonko, owinięte wokół szyi harfiarza jak drugi szalik, podniosło głowę i mrugnęło do Drukarza zielonymi jak klejnoty oczami. — Po co siedzisz po nocach? Tagetarl kciukiem wskazał korektą. — Jeśli kiedyś w podróży trafisz na człowieka, który zna się na pisowni, składni i gramatyce, to mam pracę dla niego albo dla niego. A najlepiej dla nich. Cabas krótko skinął głową. — Rozejrzą się. — Dzięki. A więc co cię sprowadza w moje progi o tej porze nocy? — Już prawie dzień — poprawił go łagodnie Cabas. — Sprawdzałem to i owo, węszyłem po samotnych gospodarstwach i kupieckich składach, przesiadywałem u kurierów. W Keroonie po górach siedzą różni ludziska, sam wiesz. Niektórzy nie chcą, żeby harfiarze uczyli ich dzieci i żeby uzdrowiciele ich leczyli. Do tego są inni, właściwie wcale niegórale. Tacy, co przyjmują dużo gości i robią w czterech ścianach bardzo ciekawe rzeczy. Sięgnął do kieszeni i wydobył kartkę papieru, wielokrotnie składaną. Rozwinął ją starannie i pokazał dwa szkice: en face i z profilu — Pamiętaj, że nie byłem wśród zaproszonych gości, ale znalazłem sobie punkt obserwacyjny i zrobiłem też parę notatek. Zrobię lepszy szkic, jeśli dasz mi porządny papier i węgiel. — Popatrzył prosząco na Tagetarla: — Mistrzu, można papier? Ołówki? Najnowszą wersję atramentu opracowaną przez Assigi? — Jacy górale? — Nie, górale. Ludzie mieszkający w górach. Można papier? I ołówki? — podsunął stołek w stronę biurka. Tagetarl w jednej chwili zebrał kartki, nad którymi pracował i złożył je w zgrabny stosik poza zasięgiem Cabasa. Wyciągnął z szuflady czysty papier i cały zestaw różnych narzędzi do rysowania. — Siadajże, siadaj! Chcesz klahu, jedzenia, wina? Cabas złapał w rękę zaostrzony kawałek węgla, przesunął kartki na prawo — był leworęczny — i zaczął szkicować. — Dziękuję, tak, tak i jeszcze raz tak. I coś dla Bisty. Przyjechaliśmy tu prosto, bez postojów, po kurierskich szlakach. Wiesz, pozwalają mi na to. I dają wskazówki. Porządne chłopy, ci kurierzy. Daj mi coś do jedzenia i picia, stary, nie stój tak z otwartą gębą. Gdy Tagetarl powrócił, dźwigając cienką tacę i miskę świeżego miesa dla Bisty, Cabas mówił dalej, jakby Drukarz w ogóle nie wychodził.
|