Wróciłem do izby, wyniosłem na słońce swoją walizkę i resztę rzeczy. Najpierw zajrzałem do koperty. Znajdował się w niej mój paszport, parę greckich banknotów wartości około dziesięciu funtów i arkusik papieru, a na nim trzy napisane na maszynie zdania. “Dziś o 11.30 wieczorem odchodzi statek do Phraxos. Znajduje się pan w starym mieście Monemvasia. Musi pan zejść na południowy wschód.” Ani daty, ani podpisu. Otworzyłem termos: kawa. Nalałem sobie pełną zakrętkę, potem następną. W paczce były kanapki. Zacząłem jeść z tym samym uczuciem rozkoszy co rano. Zachwycał mnie smak kawy, chleba, zimnej baraniny zapeklowanej w soku cytryny zaprawionym lebiodką. Ale dołączyło się do tego uczucie wyzwolenia, radość, że udało mi się wyjść cało z opresji, nawiedziła mnie pogoda ducha, do której przyczynił się także pejzaż wypełniony cudownym powietrzem. Niezwykłość przeżytego doświadczenia, jego wyjątkowość sprawiła, że i ja także poczułem się kimś wyjątkowym, było to czymś w rodzaju poznania wielkiej tajemnicy, podróży na Marsa, wygranej na loterii. Spojrzałem świeżym okiem na własne zachowanie, już w chwili przebudzenia zobaczyłem się w lepszym świetle; proces i dezintoksykacja były przykrymi fantasmagoriami mającymi wystawić na próbę moją moralność, która jednak odniosła triumf. To oni zostali ostatecznie upokorzeni - nagle zrozumiałem, że to ostatnie przedstawienie miało być prawdopodobnie upokorzeniem dla obu stron. Kiedy trwało, wydawało mi się złośliwym wbijaniem sztyletu w i tak już nazbyt bolesną ranę, teraz widziałem je jako rodzaj rewanżu za ich szpiegostwo, ich podglądactwo. Oto co mi przypadło w udziale: czułem się niejasno zwycięski. I z powrotem wolny, ale była to inna wolność... jakby oczyszczona. Tak jakby oni się przeliczyli. Uczucie to rosło, radością był dotyk ciepłej skały, na której siedziałem; szum meltemi, zapach greckiego powietrza, radością samotne przebywanie na tym dziwnym wzgórzu. Później dopiero nadejdzie pora na analizę, notatki, zemstę, tak samo jak na tłumaczenie się w szkole, na decyzję, czy chcę pozostać w niej przez następny rok. Teraz najważniejsze było, że udało mi się wyjść cało, przeżyć. Dopiero dużo później zdałem sobie sprawę, że było coś nienaturalnego w tej radości, w tym, że tak łatwo prześlizgnąłem się nad ich niecnymi postępkami, ohydnym wykorzystywaniem śmierci Alison, niedopuszczalnym targnięciem się na moją wolność osobistą, i uważam obecnie, że uczucie to zostało mi zasugerowane przez Conchisa, gdy znajdowałem się w stanie hipnozy. Miało być osłodą sytuacji, tak jak kawa i kanapki. Otworzyłem czarne pudełko. Wewnątrz na wyściółce z zielonego rypsu leżał nowiutki rewolwer Smith&Wesson. Wziąłem go do ręki i zarepetowałem. Zobaczyłem sześć kul, miedzianych obrączek z szarymi ołowianymi oczyma. Wyraźna zachęta. Wyjąłem jeden nabój. Nie była to ślepa kula. Wycelowałem w stronę morza i nacisnąłem na cyngiel. Zahuczało mi w uszach, a ogromne białobrązowe jerzyki, które nad moją głową przecinały błękit nieba, gwałtownie zmieniły kierunek lotu. Ostatni żarcik Conchisa. Wdrapałem się na szczyt wzgórza, od którego dzieliło mnie jakieś sto jardów. Tuż obok sterczały ruiny muru obronnego, resztki fortyfikacji weneckich lub otomańskich. Stamtąd widać było kilkanaście mil morskiego brzegu ciągnącego się w kierunku północnym. Długa biała plaża, odległa o dwanaście mil wioska, parę rozrzuconych pobielanych domków, może kapliczek, a dalej potężny masyw górski, wiedziałem, że musi to być góra Parnon, której w pogodne dni przyglądałem się z Bourani. Phraxos znajdowała się o jakieś trzydzieści mil na północny wschód. Spojrzałem w dół. Płaskowyż opadał stromym zboczem, siedemset, może osiemset stóp, wąski pas nadmorskich kamyków, jaspisowa wstążka tam, gdzie gniewne morze dotykało lądu, potem biała piana i głęboki błękit. Stojąc na starym bastionie wystrzeliłem pięć kul w stronę morza. Nie celowałem. Był to feu de joie, powiedziałem śmierci: nie. Kiedy zagrzmiał piąty strzał, wziąłem rewolwer za kolbę i cisnąłem nim w niebo. Zawirował i zatoczywszy łuk zaczął z wolna spadać w powietrzną przepaść; leżąc płasko na samym brzegu muru dojrzałem, jak rozbija się o nadbrzeżne skały. Ruszyłem w drogę. Po chwili natrafiłem na dużo wygodniejszą ścieżkę, która prowadziła obok drzwi, schodki za drzwiami biegły w głąb wielkich zasypanych śmieciami cystern. Minąwszy skałę zobaczyłem poniżej stare, obudowane murami miasteczko na spłachetku lądu, który stromo opadał spod skał na brzeg morza. Dużo ruin, ale parę domków z dachami i osiem, dziewięć, dziesięć, całe stadko kościołów. Ścieżka prowadziła między ruinami aż do drzwi. Długi tunel dochodził aż po następne odrzwia, zasłonięte palisadą, tłumaczyło to nieobecność kóz. One także mogły iść tylko jedną drogą. Przelazłem nad palikami i znalazłem się w słońcu. Ścieżka z płyt szaroczarnego bazaltu ułożonych tu przed wieloma wiekami kręto zbiegała w dół po nadmorskiej skale w stronę czerwonopomarań-czowych dachów zamkniętego za murami miasta. Poszedłem między wybielonymi domkami. W drzwiach jednego z nich stała stara chłopka z misą pełną odpadków dla kur. Musiałem sprawiać dziwaczne wrażenie, nie ogolony cudzoziemiec z walizką w ręku. - Kal'espera. - Pois eisai? - spytała. - Pou pas? - odwieczne homerowskie pytanie greckich chłopów: Kim jesteś? Dokąd idziesz? Odparłem, że jestem Anglikiem, członkiem filmowej ekipy, epono. - Jaki film?
|