Powiał ostry północny wiatr...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
I znowu upłynął czas, aż wreszcie Robin raz jeszcze zapytał młodego Dawida, co słychać za murem, a Dawid rzekł:— Słyszę kukułkę i widzę, jak wiatr...
»
Minęła północ, skończył się kolejny dzień...
»
To był doprawdy zupełnie niezwykły widok, gdy ten wielki, gruby mężczyzna o apoplektycznej twarzy wisiał głową na dół i próbował dostać się z sufitu na...
»
(b) Wygląd boczny magnokraftu typu K3...
»
której mówił, że ma umysł przeciętnego ucznia...
»
Ostrożnie odsłoniła firankę z oszklonej części drzwi...
»
[por
»
– A o czym rozmawiali? – zapytał Julien w kłębach tytoniowego dymu...
»
34
»
Uczynił kilka kroków i wskazał dokumenty, przy­ciśnięte świecznikiem...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.


Wróciłem do izby, wyniosłem na słońce swoją walizkę i resztę rzeczy. Najpierw zajrzałem do koperty. Znajdował się w niej mój paszport, parę greckich banknotów war­tości około dziesięciu funtów i arkusik papieru, a na nim trzy napisane na maszynie zdania. “Dziś o 11.30 wieczorem odchodzi statek do Phraxos. Znajduje się pan w starym mieście Monemvasia. Musi pan zejść na południowy wschód.” Ani daty, ani podpisu. Otworzyłem termos: ka­wa. Nalałem sobie pełną zakrętkę, potem następną. W paczce były kanapki. Zacząłem jeść z tym samym uczuciem rozkoszy co rano. Zachwycał mnie smak kawy, chle­ba, zimnej baraniny zapeklowanej w soku cytryny zapra­wionym lebiodką.
Ale dołączyło się do tego uczucie wyzwolenia, radość, że udało mi się wyjść cało z opresji, nawiedziła mnie pogoda ducha, do której przyczynił się także pejzaż wypełniony cudownym powietrzem. Niezwykłość przeżytego doświad­czenia, jego wyjątkowość sprawiła, że i ja także poczułem się kimś wyjątkowym, było to czymś w rodzaju poznania wielkiej tajemnicy, podróży na Marsa, wygranej na loterii. Spojrzałem świeżym okiem na własne zachowanie, już w chwili przebudzenia zobaczyłem się w lepszym świetle; proces i dezintoksykacja były przykrymi fantasmagoriami mającymi wystawić na próbę moją moralność, która jednak odniosła triumf. To oni zostali ostatecznie upoko­rzeni - nagle zrozumiałem, że to ostatnie przedstawienie miało być prawdopodobnie upokorzeniem dla obu stron. Kiedy trwało, wydawało mi się złośliwym wbijaniem szty­letu w i tak już nazbyt bolesną ranę, teraz widziałem je jako rodzaj rewanżu za ich szpiegostwo, ich podglądactwo.
Oto co mi przypadło w udziale: czułem się niejasno zwy­cięski. I z powrotem wolny, ale była to inna wolność... jakby oczyszczona.
Tak jakby oni się przeliczyli.
Uczucie to rosło, radością był dotyk ciepłej skały, na której siedziałem; szum meltemi, zapach greckiego powie­trza, radością samotne przebywanie na tym dziwnym wzgórzu. Później dopiero nadejdzie pora na analizę, no­tatki, zemstę, tak samo jak na tłumaczenie się w szkole, na decyzję, czy chcę pozostać w niej przez następny rok. Teraz najważniejsze było, że udało mi się wyjść cało, przeżyć.
Dopiero dużo później zdałem sobie sprawę, że było coś nienaturalnego w tej radości, w tym, że tak łatwo prze­ślizgnąłem się nad ich niecnymi postępkami, ohydnym wykorzystywaniem śmierci Alison, niedopuszczalnym tar­gnięciem się na moją wolność osobistą, i uważam obecnie, że uczucie to zostało mi zasugerowane przez Conchisa, gdy znajdowałem się w stanie hipnozy. Miało być osłodą sy­tuacji, tak jak kawa i kanapki.
Otworzyłem czarne pudełko. Wewnątrz na wyściółce z zielonego rypsu leżał nowiutki rewolwer Smith&Wesson. Wziąłem go do ręki i zarepetowałem. Zobaczyłem sześć kul, miedzianych obrączek z szarymi ołowianymi oczyma. Wyraźna zachęta. Wyjąłem jeden nabój. Nie była to ślepa kula. Wycelowałem w stronę morza i nacisnąłem na cyngiel. Zahuczało mi w uszach, a ogromne białobrązowe jerzyki, które nad moją głową przecinały błękit nie­ba, gwałtownie zmieniły kierunek lotu.
Ostatni żarcik Conchisa.
Wdrapałem się na szczyt wzgórza, od którego dzieliło mnie jakieś sto jardów. Tuż obok sterczały ruiny muru obronnego, resztki fortyfikacji weneckich lub otomańskich. Stamtąd widać było kilkanaście mil morskiego brzegu ciągnącego się w kierunku północnym. Długa biała plaża, odległa o dwanaście mil wioska, parę rozrzuconych pobielanych domków, może kapliczek, a dalej potężny ma­syw górski, wiedziałem, że musi to być góra Parnon, której w pogodne dni przyglądałem się z Bourani. Phraxos znaj­dowała się o jakieś trzydzieści mil na północny wschód. Spojrzałem w dół. Płaskowyż opadał stromym zboczem, sie­demset, może osiemset stóp, wąski pas nadmorskich kamy­ków, jaspisowa wstążka tam, gdzie gniewne morze dotykało lądu, potem biała piana i głęboki błękit. Stojąc na starym bastionie wystrzeliłem pięć kul w stronę morza. Nie celowałem. Był to feu de joie, powiedziałem śmierci: nie. Kiedy zagrzmiał piąty strzał, wziąłem rewolwer za kolbę i cisnąłem nim w niebo. Zawirował i zatoczywszy łuk za­czął z wolna spadać w powietrzną przepaść; leżąc płasko na samym brzegu muru dojrzałem, jak rozbija się o nad­brzeżne skały.
Ruszyłem w drogę. Po chwili natrafiłem na dużo wy­godniejszą ścieżkę, która prowadziła obok drzwi, schodki za drzwiami biegły w głąb wielkich zasypanych śmieciami cystern. Minąwszy skałę zobaczyłem poniżej stare, obudowane murami miasteczko na spłachetku lądu, który stro­mo opadał spod skał na brzeg morza. Dużo ruin, ale parę domków z dachami i osiem, dziewięć, dziesięć, całe stadko kościołów. Ścieżka prowadziła między ruinami aż do drzwi. Długi tunel dochodził aż po następne odrzwia, zasłonięte palisadą, tłumaczyło to nieobecność kóz. One także mogły iść tylko jedną drogą. Przelazłem nad palikami i znala­złem się w słońcu. Ścieżka z płyt szaroczarnego bazaltu ułożonych tu przed wieloma wiekami kręto zbiegała w dół po nadmorskiej skale w stronę czerwonopomarań-czowych dachów zamkniętego za murami miasta.
Poszedłem między wybielonymi domkami. W drzwiach jednego z nich stała stara chłopka z misą pełną odpadków dla kur. Musiałem sprawiać dziwaczne wrażenie, nie ogo­lony cudzoziemiec z walizką w ręku.
- Kal'espera.
- Pois eisai? - spytała. - Pou pas? - odwieczne homerowskie pytanie greckich chłopów: Kim jesteś? Dokąd idziesz?
Odparłem, że jestem Anglikiem, członkiem filmowej eki­py, epono.
- Jaki film?

Powered by MyScript