Z ciężkim westchnieniem Stan zamknął klapkę pieca i szybko wyszedł, zamy- kając drzwi na trzy zamki. Perspektywa wychylenia pierwszego z wielu dzbanów Czarciego Wywaru mi- le łechtała jego poczernioną sadzą gardziel. Zasłużył sobie na to tyloma godzinami walenia w żelazo. W siedzibie Transcendentalnego Biura Podróży pewnemu czarnemu jak noc osobnikowi szczęka opadła ze zdumienia na widok widmowych obrazów prze- suwających się przed jego okularkami. Sceny w wysokiej rozdzielczości, nie- pogorszone przez siatkówkę i rogówkę, mknęły bezpośrednio przez jego nerwy wzrokowe, docierając do mózgu jako niesamowicie realistyczny przekaz wyso- kiej jakości. Co dziwne, pierwszą rzeczą, jaka go uderzyła, było bardzo niskie zawieszenie punktu widzenia — ocenił je na mniej niż sześć stóp nad ziemią. Nagle ujrzał wizję ciemnego zaułka. W dolnym rogu pojawiła się dłoń huś- tająca hakiem, zwiększająca jego pęd i w końcu rzucająca nim. Chwilę później dwie muskularne ręce wciągały się po linie, po ścianie budynku. Potem pojawiły się dachówki i łom, którym ktoś podważył haczyk zamykający niewielki lufcik. Po chwili lufcik stał otworem. Kierowany instynktownym wścibstwem Flagit pochylił się do przodu, by zaj- 97 rzeć przez swe okularki do wnętrza budynku, i pisnął zaskoczony, ponieważ pochylił się także jego punkt widzenia. Cofnął się i omal nie spadł z krzesła. Wy-godne, klaustrofobiczne więzienie jaskini zniknęło, miast tego balansował teraz niepewnie i dostawał zawrotu głowy na stromym dachu. Wpatrywał się w czter-dziestostopową przepaść, a przecież nie miał pasa bezpieczeństwa ani batutu. Zawroty głowy zmagały się w walce o pierwszeństwo z agorafobią, przygważ- dżając ją do ziemi. — Przeszczeń! — powiedział przez nos Flagit, przystępując do działania. Wgramolił się na stół i zeskoczył z niego na drugą stronę. Nie był pewien, czy powinien krzyczeć z radości, czy ze strachu Wrażenia były o wiele bardziej realistyczne, niż przypuszczał; czuł się tak, jakby naprawdę tam był. — Tyle przeszczeni! — krzyknął, kiedy niczym mim wszedł przez lufcik i sta- nął na drewnianej belce. Wszystkie jego zmysły pochłaniała akcja dziejąca się tysiąc stóp nad nim, jego oczy były oczami intruza skradającego się po szerokiej na dwa cale belce i ostrożnie przestępującego nad stosem worków z piaskiem służących za równoważniki. Pod nim rozciągała się panorama kuźni. Na drodze, pół mili dalej, podniecony i spragniony Stan Kowalski przemie- rzał drobnymi kroczkami przedmieście Cranachanu. Pawłow byłby dumny z jego ślinotoku, który wywołała myśl o Czarcim Wywarze czekającym u celu wędrów- ki, w Pubie Rynsztok. W porządku, Pub Rynsztok nie był może najelegantszym zajazdem w Cranachanie, ale dwie rzeczy stanowiły o jego przewadze nad pozo- stałymi. Był zawsze otwarty i słynął z występów artystycznych — odbywały się tu najbardziej widowiskowe bójki po tej stronie Talp. Rzadko zdarzała się noc, by jakaś wzmocniona alkoholem kłótnia nie zamieniła się w porządne rozruchy albo ktoś nie został bestialsko zamordowany w męskiej toalecie za jakąś błahostkę. Nagle jednak ślinotok Stana ustał, myśli o odprężającym dzbanie prysnęły. Klnąc, uderzył się w czoło, odwrócił o sto osiemdziesiąt stopni i ruszył tam, skąd przyszedł, cały czas z przerażeniem oglądając się przez ramię. Jak mógł o tym zapomnieć? Dlaczego właśnie w dniu dostawy zapomniał o pałaszu? Nikt nie zrywa kontraktu z zabójcą bezkarnie, zwłaszcza z takim, który właśnie przywędrował z Fortu Knumm, żeby osobiście odebrać zamówienie. Staje się to jeszcze trud- niejsze, jeżeli ten właśnie zabójca od wielu godzin obcuje z Czarcim Wywarem, napojem znanym z likwidowania wszelkich hamulców. Stan Kowalski, którego chód był teraz najbliższy sprintowi ze wszystkich jego chodów od dziesięciu lat, nie zauważył pary oczu obserwujących go z bocznej uliczki. Na twarzy dziewięcioletniej dziewczynki pojawił się złowieszczy, psotny grymas. Ruszyła tropem kowala, sprawdziwszy jednak wcześniej, czy w okolicy nie ma przechodniów. Ćwierć mili przed nimi wystraszona sylwetka czołgała się po wąskiej prze- strzeni przytrzymywanych linami krokwi. Każdy jej ruch kontrolowany był z ma- łej jaskini tysiąc stóp pod ziemią. Flagit chwiał się nerwowo na krawędzi stołu, 98 przestępując nad nieistniejącymi zwojami krętych konopi i workami z piaskiem, aż kątem okularków dostrzegł dogodne miejsce. Lekko tylko się zataczając, chwycił wirtualną linę, pochylił się i przeklął, słysząc odgłos rwących się włókien. Takie już ma szczęście. Ćwiczył Absolutną Kontrolę Limbiczną na ciele z nad-
|