Ich twarze na jej widok sprężyły się, zastygły w jakiejś panice. Piękna Marta
energicznie zaciągnęła na siebie kołdrę, Ludwik zerwał się nagi, bezwstydny i podbiegł do
Ingi, a ona nie chciała robić scen, bo nawet nie umiała, wciąż nie wiedząc, czy ma krzyczeć,
czy bić po twarzach, czy może jednak z godnością wyjść.
Ludwik coś do niej mówił, ale dźwięki zapadły jak w watę - te hotele są widać
wytłumione nawet przed słowami, bo Inga żadnego z nich nie zapamiętała. Zbiegła szybko po
schodach, nie zastanawiając się, czy dobrze robi, bo może powinna wyrzucić w złości
wszystko z walizek, wykrzyczeć swój zawód, bolesne rozczarowanie. On, ten piękny Ludwik,
któremu podarowała kilka lat swojego życia, zdradził ją po prostu, a może robił to już
wcześniej i wracał potem do domu, do ich łóżka, kładł się obok niej i brał ją chętnie, kiedy
tylko chciał, by zagłuszyć swoje wyrzuty. O ile je w ogóle miał...
Przeczucia jej nie myliły - do plaży było niedaleko. Powietrze na obrzeżach
miasteczka nie było już takie gęste, upał zelżał, zapadał powolny wieczór, jej pierwszy we
Francji. Wstrząs, jakiego doznała przed chwilą, sprawił, że drżała cała i nie zauważała piękna
tego miejsca. Wręcz przeciwnie, wydawało się jej szare i nieprzyjazne, a odległość, jaka
dzieliła ją od jej niemieckiego domu, przerażała. Bo właśnie w ciszy własnego mieszkania
wolałaby teraz przeżywać swój ból i upokorzenie.
Inga zobaczyła nagle szare skały otaczające plażę, dotykane jęzorami wody, i zdziwiła
się, że takie plaże naprawdę istnieją. Chciała nabrać w dłonie żółtego piasku, przesypać go
między palcami - jak pękata klepsydra przesypuje upływający czas. Niezwykła uroda tego
miejsca zadziwiła ją, wywarła na niej tak silne wrażenie, że na chwilę zapomniała o bólu, o
widoku tamtych ciał w hotelu, który do tej pory tkwił pod powieką jak drzazga. Poczuła się
jak w cichym kręgu innego świata, stojąc niczym Mały Książę na płaskim brzegu,
oblizywanym przez lekkie fale. A potem poszła wolno, wciąż jeszcze roztrzęsiona, z
poczuciem jakiegoś końca w życiu. Milczała i patrzyła na to szare misterium przyrody, która
pozwoliła sennym kamieniom osiąść w tym właśnie miejscu, utworzyć z nich dziwny krąg,
który hipnotyzował i wchodził w serce z każdą minutą patrzenia na niego. Mijała ludzi,
pewnie turystów, którzy poruszali się w zwolnionym tempie, nie przejmując się coraz niżej
zachodzącym słońcem, zsyłającym niechybnie na ziemię i stojące gdzieniegdzie kolorowe
parawany szarÄ… godzinÄ™.
Zadzwonił telefon w torebce. Sięgnęła po niego odruchowo, dźwięk przywrócił ją
rzeczywistości.
- Halo, kochanie, nie podejmuj pochopnie żadnych kroków, ja ci to wszystko
wytłumaczę! - krzyczał do słuchawki Ludwik. Jej Ludwik, którego tak kochała i któremu
wierzyła. Matka miała rację. Będzie jeszcze przez niego płakała.
- Nic do mnie nie mówodpowiedziała zbolałym głosem, który nagle załamał się,
zabrzmiał łzawo, miękko.
- Inga, to nie tak. Inga, kocham cię. Proszę, daj sobie powiedzieć...
Rozłączyła rozmowę. Nie mogła tego słuchać. Chciała zostać sama.
Tutaj. Na zawsze. Ona i Francja. Ta plaża, a w oddali szare kamienie niczym jej
twarde przeznaczenie, stały się teraz ważniejsze niż on, żałosny samiec, który nie potrafił
powstrzymać swoich żądz.
Nie poczuła żadnego skrępowania i pozwoliła popłynąć łzom. Przysiadła na jakimś
kamieniu. Tuż obok pięły się wątłe roślinki, małe, białe i żółte kwiatki, których drobne
główki wydawały z siebie odurzający zapach miodu. Ich istnienie w tym jałowym od soli
|