progu kościoła przez litościwe niewiasty...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
S-Wybr drukarki B-Przesunicie do oboenia N-Liczba kopii U-Wielokrotno kopii generowana przez G-Jako grafiki T-Jako...
»
Przez większą część następnego miesiąca — czyli od końca września, kiedy ucie- kłyśmy, do końca października — moja pani wahała się...
»
spełnienie przez przychodzącego świeżo człowieka, w jego historyczności, posiada ono moc, która budzi, a nie moc, która obdarza, bo ta raczej zwodziłaby...
»
Opisane przez nas dążenie odwrotne — dążenie do przełamania skorupy odrębności i uwolnienia się z wynikających z niej ograniczeń i izolacji — jest...
»
Tej to duszy przysuguje istnienie, a porednio dopiero ciau zorganizowanemu przez dusz,podczas gdy zwierztom i rolinom istnienie przysuguje jako jU...
»
zdaniami, ograniczony do związków formalnych lub uwzględniający równieŜ związki treściowe; (2) przez określenie punktu wyjścia i punktu dojścia...
»
obowizujcego w zakresie nie uregulowanym lub niedostatecznie uregulowanym przez prawamiejscowe, ktry zarazem stapia koncepcje prawa rzymskiego i prawa...
»
Krasnoludy ruszyły do przodu zwartą grupą, przez cały czas walcząc z ogarniającą ich rozpaczą, a Hornborin wysoko uniósł rękę z Pierścieniem i ruszył w...
»
Palec środkowy krzywo wykręca przez handlowe śródmieście, obok sklepu Herky’s Merkentile & Pharmacy, obok dealera Hondy, u  którego piętrzą się i...
»
Drugi element, ktry bdzie mia wpyw na polsk polityk celn, to system preferencji handlowych, udzielanych przez Uni Europejsk krajom Afryki, Karaibw i Pacyfiku...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

Spojrzała wtedy na siebie, zobaczyła, że jest prawie
naga i zaczerwieniła się. Życie wracało.
Quasimodo jakby zrozumiał jej wstyd. Zakrył oko swą szeroką dłonią i znów oddalił się, tym
razem powolnym krokiem.
Ubrała się spiesznie. Dano jej białą sukienkę i biały welon. Był to strój postulantki od sióstr
miłosierdzia z Bożego Domu.
Zaledwie skończyła, kiedy znowu ujrzała Quasimodo. Pod jedną pachą dźwigał kosz, pod
drugą siennik. W koszu znajdowała się butelka, chleb i nieco żywności. Postawił kosz na ziemi i
rzekł:
– Jedz!
Położył siennik na posadzce i rzekł:
– Śpij!
Dzwonnik przyniósł jej swój własny obiad i swoje własne posłanie.
Cyganka spojrzała nań i chciała mu podziękować, ale nie mogła wymówić ani słowa. Biedak
był rzeczywiście okropny. Zadrżała z przerażenia i spuściła głowę.
Wtedy odezwał się Quasimodo:
– Boisz się mnie. Jestem bardzo brzydki, prawda? Nie patrz na mnie, ale posłuchaj! Przez cały
dzień musisz tutaj siedzieć. W nocy możesz sobie chodzić po całym kościele. Ale nie wychodź z
kościoła ani w dzień ani w nocy. Bo zabiliby cię, a ja bym umarł.
Wzruszona, podniosła głowę, żeby mu odpowiedzieć. Znikł. Znów była sama; zamyśliła się
nad dziwnymi słowami tej poczwarnej istoty, zastanowił ją ton jego głosu, który był tak
skrzeczący, a zarazem tak tkliwy.
Potem rozejrzała się po swojej celi. Była to izdebka o powierzchni sześciu stóp
kwadratowych, z okienkiem i drzwiami wychodzącymi na nieco pochyły dach z płaskich
kamieni. Rynny w kształcie zwierząt jakby umyślnie wychylały się zewsząd i wyciągały szyje,
żeby ją zobaczyć przez okienko. Za okapem dachu widziała kominy, czubki tysięcy kominów,
które aż do jej oczu przynosiły dymy wszystkich ognisk Paryża. Smutny widok dla ubogiej
Cyganki, znajdy skazanej na śmierć, nieszczęśliwego stworzenia bez ojczyzny, bez rodziny, bez
domu.
Kiedy tak z większym niż kiedykolwiek bólem pomyślała o własnej samotności poczuła, że
jakaś kudłata i brodata głowa wsuwa się między jej dłonie, na jej kolana. Zadrżała (bała się teraz
wszystkiego) i spojrzała. Była to biedna kózka, zwinna Dżali, która w ślad za nią uciekła, kiedy
214
Quasimodo rozpędzał pachołków Charmolue, a teraz łasiła się do jej nóg już chyba od godziny,
nie mogąc się doprosić choćby spojrzenia. Cyganka zasypała ją pocałunkami.
– O Dżali! – mówiła – widzisz, zapomniałam o tobie! A ty wciąż o mnie myślisz. O, ty umiesz
być wdzięczna!
I w tejże chwili, jakby jakaś niewidzialna ręka uniosła ciężar, który już od tak dawna dławił
łzy w jej sercu, rozpłakała się i razem ze łzami spływało to, co było najbardziej piekące i gorzkie
w jej bólu.
Kiedy się ściemniło, noc wydała jej się taka piękna, światło księżyca tak łagodne, że po
najwyższej galerii obeszła dookoła cały kościół. Doznała dziwnej ulgi, bo tak bardzo spokojna
wydała się jej ziemia oglądana z tej wysokości.
III
GŁUCHY
Nazajutrz rano budząc się spostrzegła, że spała. Zdziwiło ją to niezmiernie. Już od tak dawna
odwykła od snu! Wesoły promień wschodzącego słońca wpadał przez okienko i muskał ją po
twarzy. Lecz razem ze słońcem ujrzała w oknie coś, co ją przeraziło – nieszczęsną twarz
Quasimodo. Mimo woli znów zamknęła oczy, ale nadaremnie, zdawało jej się, że przez różowe
powieki ciągle jeszcze widzi tę maskę gnoma, jednooką i szczerbatą. Leżąc wciąż z zamkniętymi
oczami, usłyszała gruby niemiły głos przemawiający jak najtkliwiej:
– Nie bój się. Jestem twoim przyjacielem. Przyszedłem tu, żeby popatrzeć jak śpisz. To ci
chyba nie sprawi przykrości, że przyjdę popatrzeć, jak śpisz, prawda? Co ci szkodzi, że tu jestem,
kiedy masz zamknięte oczy. Teraz pójdę sobie. Już się skryłem za ścianą. Możesz otworzyć oczy.
Bardziej jeszcze żałosny niż słowa był ton, którym zostały wypowiedziane. Cyganka,
wzruszona, otworzyła oczy. Istotnie, nie było go już w okienku. Podeszła do tego okienka i
zobaczyła, że biedny garbus skulił się za rogiem muru, zrezygnowany i cierpiący. Z wysiłkiem
pokonała odrazę, którą w niej budził.
– Chodź – powiedziała łagodnie.
Quasimodo z poruszeń warg Cyganki wywnioskował, że każe mu iść precz; wstał więc i
odszedł kulejąc, ze zwieszoną głową, nie śmiać podnieść na dziewczynę wzroku pełnego
rozpaczy.
– Chodźże tu! – zawołała.
Lecz on odchodził coraz dalej. Wtedy wybiegła z celi, podeszła do niego i ujęła go za ramię.
Kiedy Quasimodo poczuł dotknięcie jej ręki, zadrżał na całym ciele. Spojrzał na nią błagalnie, a
widząc, że dziewczyna przyciąga go ku sobie, rozpromienił się na twarzy ze wzruszenia i radości.
Chciała go zaprowadzić do swej celi; ale oparł się i został na progu.
– Nie, nie! – rzekł – sowa nie wchodzi do gniazda jaskółki.
Więc przysiadła wdzięcznie na swym posłaniu, a koza spała u jej stóp. I oboje trwali tak przez
czas pewien, oglądając w milczeniu: on – jej urodę, ona – jego brzydotę. Co chwila odkrywała w
Quasimodo coraz nową ułomność. Wzrok jej przenosił się z koślawego kolana na garbate plecy,
z garbatych pleców na jedyne oko. Pojąć wprost nie umiała, że może istnieć stwór ukształtowany
tak nieskładnie. Tak wiele jednak było w nim smutku i tkliwości, że zaczęła oswajać się z jego
215
widokiem.
Pierwszy przerwał milczenie Quasimodo:
– Powiedziałaś, żebym wrócił?
Twierdząco skinęła głową i rzekła:
– Tak.
Zrozumiał skinienie.
– Bo widzisz... – rzekł i jakby zawahał się, czy dokończyć – bo widzisz, ja jestem głuchy.
– Biedaku! – zawołała Cyganka z wyrazem życzliwego współczucia.
Uśmiechnął się boleśnie.
– Przyznasz, że tylko tego brakowało, prawda? Tak, jestem głuchy. Taki już jestem. To
straszne, prawda? A ty jesteś taka piękna!
W głosie nieszczęśliwego Quasimodo brzmiało tak głębokie zrozumienie własnej niedoli, że
zabrakło jej sił, by mu choćby jednym słowem odpowiedzieć. I tak by zresztą nie usłyszał. Mówił
dalej:
– Nigdy jeszcze nie widziałem własnej brzydoty tak wyraźnie jak w tej chwili. Kiedy się
porównam z tobą, jakże mi żal siebie, nieszczęśliwego potwora! Wydaję ci się jakimś zwierzem,
prawda? A ty, ty jesteś promieniem słońca, kroplą rosy, śpiewem ptaka. Ja jestem obrzydliwy:

Powered by MyScript