- Odwzajemniasz ją? Nachylił się ku jej majaczącej w mroku sylwetce. - Ja też cię kocham - powiedział. - Jako przyjaciółkę. Jako jedyną przyjaciółkę, jaką tu miałem. Gdziekolwiek jesteśmy. - A więc jako przyjaciółkę - powtórzyła za nim Eleuth już mniej surowym tonem. Ułożyła krąg z gałązek leżących na chuście, tak że wskazywały na jego środek. Obok jednej z gałązek położyła żuka. Obok drugiej kamyk. Resztę kamyków zebrała na kupkę w rogu chusty. - Tylko tyle ci potrzeba? - spytał Michael. - Tylko tyle i wprawy - odparła Eleuth. - Nie jestem w tym jeszcze zbyt dobra. - Wstała, wzięła go za rękę i kazała stanąć pośrodku kręgu z gałązek. - Dla ciebie pragnęłabym być Sidhem pełnej krwi - powiedziała wyciągając ramiona. Przyjęła tę samą pozę, jaką Michael widział w kryształowym portrecie Nare. - Ale krew Lirga jest dobra i zdaję się również na niego. Gdziekolwiek teraz jest. - Zaczęła tańczyć lekko wokół niego, wirując i przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Odwrócił głowę, żeby nie stracić jej z oczu. Patrz prosto przed siebie - poleciła. Po kilku minutach zatrzymała się, oddychając szybciej niż wtedy, gdy zaczynała. - Czy Sidh przeszedł próbę? - zapytała. Tak. - Czy spożywał jego ciało, pił jego krew? - Chyba tak. Odszedł dziś wieczór od Żurawic - powiedziała. - Udaje się do swojego nowego domu. Może spotka Lirga. Nie wiem. - Czy wiesz, co robią dziś wieczorem twoi przyjaciele z Euterpe? spytała. - Nie. - Żaden Mieszaniec nie wyjdzie tej nocy z domu. My też nie wiemy, ale mamy swoje podejrzenia. - Podjęła znowu taniec wyciągając raz po raz rękę, żeby przesunąć palcami po jego ramieniu. - Michael - powiedziała dysząc chrapliwie i wirując wokół niego. - Patrz prosto przed siebie. Pora, żebyś wrócił do domu... już niedługo. Światło trysnęło w górę spod jego stóp. Zerknął pod nogi i zobaczył, że gałązki płoną jasno od zewnątrz ku środkowi, niczym wiązka lontów. - Z miłości - powiedziała Eleuth. Uformowała koło ze swych ramion. Z łuków jej palców strzeliły dwa świetliste koła, wzniosły się w górę i opadły na niego zatrzymując się na poziomie pasa. Gałązki dopalały się już do końca. Stał pośrodku blasku rzucanego przez ogień, który płonął wokół jego stóp, ale nie parzył. Eleuth stała przed nim wyprężona, z wysoko uniesionymi rękami, z piersiami przyciągniętymi ściśle do klatki piersiowej, z wciągniętym brzuchem, dysząc ciężko. Włosy miała w nieładzie, oczy zamknięte. Odwróciła w bok głowę. - Będę czuwała powiedziała - Tak długo. Jak. Będę. Mogła. Jej oczy otworzyły się. Były czarne, obramowane ognistą czerwienią. Poczuł, że w nie wpada. Jego stopy uniosły się z chusty. Koła zacisnęły się wokół jego talii jak pasy, przywierając mocno. Ogień rozprzestrzenił się z trzaskiem i sykiem aż do Eleuth, odpychając ciemności, i kraina wokół nich pojaśniała jak w dzień. Gdy płomienie sięgnęły jej pępka, wzdrygnęła się i krzyknęła. Ogień otoczył ją ze wszystkich stron. Wyginał się łukiem ku pokrytej śniegiem trawie. Topił śnieg w parę. Wysuszał trawę i podpalał ją. Wiła się we wznieconych przez siebie płomieniach z otwartymi ustami, w których ziała czerń głębsza od nocy. Michael wzniósł się ku niej i poczuł zimne, elektryczne, niszczące działanie mocy, którą wyzwoliła. Błagam dobiegł go jej słaby głos ledwie słyszalny wśród trzasku i ryku płomieni. - Będę czuwała. Bądź ostrożny! To z miłości... Miotając się w płomieniach malała i ciemniała, aż w końcu skurczyła się do czarnego punkcika. Michael nie stał już na ziemi, lecz unosił się wysoko nad stepem patrząc na nieskończone połacie Królestwa, na jego lasy, równiny i góry, które leżały przed nim niczym topograficzna mapa plastyczna. Daleko na północnym wschodzie, przez lasy, zarośla, pustynie i moczary wiła się rzeka. Widział górę otoczoną miastem o murach przypominających plątaninę srebrzystych korzeni... A dalej coś czarnego, spiczastego. Na północy zobaczył wielkie jezioro jarzące się w ciemnościach nocy kobaltowym blaskiem zapewne Nebchat Len. Za jeziorem znowu rozciągał się las, a za lasem pięło się pod niebo masywne, postrzępione pasmo górskie. Spojrzawszy w dół ujrzał Ziemie Paktu wtłoczone w środek Przeklętej Równiny, żółtozielone kółeczko otoczone ciepłym, nieprzystępnym, podkoloryzowanym na pomarańczowo mrokiem. Mrok, zdawało się, wił, sięgał w górę, aby go pochwycić. Potem wszystko już się wiło... i znikło. Mógł być zawieszony przez całą wieczność w nicości. Opuściło go poczucie czasu. W otchłani tej, gdzieś nad miejscem, gdzie znajdowała się jego głowa, migotało światełko. Wyczuł baldachim z liści, potem coś pod stopami, coś twardego i szarego. Pole jego widzenia poszerzyło się. Krew uderzyła mu do głowy i powróciło poczucie ciężaru. Michael zamknął oczy i przetarł je. Przypływ tryumfu przyprawił go o zawrót głowy. Chciało mu się skakać w górę, krzyczeć. Zerknął na zegarek, żeby sprawdzić, która godzina - o której godzinie skończył się trans. Ale zegarka na przegubie nie było. Nadal miał na sobie ubranie, które zorganizowała mu Helena; stopy nadal owinięte były szmatami. Wokół kostek jego nóg tańczył migotliwy płomyczek. Michael wpatrywał się w ten płomyk, jak jaśnieje, przygasa i znowu jaśnieje. Nagle buchnął w górę wokół jego łydek i przesłonił trotuar. Macki ognia owinęły się wokół jego nadgarstków niczym pęta i popełzły jak węże po piersi. - Nie! - zaprotestował. - NIE! Zgiął się we dwoje, jak kopnięty w żołądek. Skurczony, odleciał z powrotem w ciemność zygzakowatym kursem powrotnym i otoczony ogniem warkocza komety. Rozdział dwudziesty szósty Michael leżał na brzuchu z twarzą wciśniętą w żwir i piasek, z nogami rozrzuconymi na suchej trawie. Otworzył oczy zbudzony pierwszym brzaskiem i ujrzał ciemne zarośla o tłustych, zielonoczarnych liściach. Przekręciwszy się na wznak zobaczył nad sobą nijakie, szaroniebieskie niebo, ponure i przytłaczające. W przestrzeni połyskiwało mokro kilka zamglonych gwiazd.
|