swojego

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
3
»
W zakładce Alarm Messages znajdują się opcje wyświetlania alarmów aktywnych (Active Messages) oraz potwierdzonych (Acknowleged Messages)...
»
Alvin powrócił myślami do odszukiwaczy...
»
- Ja bym zaczęła od zimnej przystawki - pora­dziła Justynka po namyśle...
»
Wzruszyła ramionami...
»
Zatrudnienie w specjalnych warunkach pracy, zwane zatrudnieniem chronionym, polega na zatrudnieniu osoby niepełnosprawnej w warunkach dostosowanych do jej...
»
- Jestem lekarzem Toma Baringera, nazywam się Randy Portland...
»
srebrne rybki, trzeba się było dobrze nachylić, żeby je zobaczyć w tym czarnym pudle, głębokim jak przepaść...
»
—— Nie szkodzi, idziemy — oświadczył tata...
»
wszystko jakoś poukładać w głowie...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

Czy więc ona również nie powinna tak postąpić?
Zgasiwszy światło, Sancha leżała w ciemności, wsłuchana w ciszę domu. Nie, nie powinna. W małżeństwie konieczne jest zaufanie i miłość. Bez nich nie da się budować wspólnego życia. Z sąsiednich pokojów dobiegały znane odgłosy - ciche westchnienia przez sen, szelest po­
ścieli, skrzypnięcia łóżek. Świadomość, że ma ich wszy­
R S stkich — Marka i dzieci - obok, że są razem, bezpieczni
pod jednym dachem, napawała ją spokojem i radością. Byli
rodziną, w której wszyscy wzajemnie się potrzebowali.
To o tym właśnie zapomniała po urodzeniu Flory. Była
tak obsesyjnie nastawiona na dzieci, że uszły jej z pola
widzenia potrzeby Marka oraz jej własna potrzeba miłości.
Wiedziała, że nigdy już nie pozwoli sobie na podobny błąd.
Nęcący zapach kawy podrażnił jej nozdrza. Powoli
otworzyła zaspane oczy i uniosła głowę. Było widno.
Mark, w dżinsach i swetrze, siedział przy niej na łóżku.
- Która to godzina? — Ocknęła się, natychmiast przypominając sobie o obowiązkach, i usiadła. - Flora... - pomyślała głośno, patrząc z niepokojem na Marka.
- Jest na dole w kojcu. Ogląda film rysunkowy w telewizji razem z chłopcami. Przyniosłem ci kawę i grzankę.
Jadłem śniadanie z dziećmi. - Podał jej talerzyk z posmarowaną masłem grzanką. - Proszę.
- Zrobiłeś im śniadanie? Ty? - zapytała z niedowierzaniem.
- I co się tak dziwisz? Owsiankę przygotowałem w mikrofalówce... instrukcje były proste,nic nie wykipiało, a Flora;.. Chyba się najadła, chociaż okropnie upaćkała
i siebie, i krzesełko. - Twarz Marka jaśniała w uśmiechu.
- Jedz, bo ci całkiem wystygnie.
Odsłonił firanki i do pokoju wlało się słoneczne światło.
Kątem oka uchwyciła nagle swoje odbicie w lustrze toaletki. Rozczochrane włosy, twarz zaróżowiona od snu, nocna koszula zsunęła się z jednego ramienia. Jak ja wyglądam?
- pomyślała w popłochu.
- Wyglądasz bardzo pociągająco - wymruczał, odga­
R S dując jej myśli. - Najchętniej zaraz bym ci się wpakował
do łóżka, ale - uśmiechnął się kpiarsko na widok mocnych
rumieńców, które wpłynęły na jej policzki - chyba lepiej
będzie, jeśli zejdę na dół. Trzeba mieć na nich oko - westchnął. - A zwłaszcza na nią. Jeszcze wyjdzie z kojca i narozrabia.
- O tak - uśmiechnęła się. - Wystarczy chwila nieuwagi.
Mark nachylił się i czule pocałował ją w odkryte ramię.
Najchętniej zarzuciłaby mu ręce na szyję i przyciągnęła do
siebie, lecz Od razu się wyprostował.
- Poleż sobie jeszcze - powiedział serdecznie. - Nie
musisz dziś martwić się o obiad. Pojedziemy wszyscy na
spacer do lasu i zjemy coś w jakiejś knajpce, na przykład
w „Łabędziu". Dobry pomysł?
- Wspaniały.
Kiedy wyszedł, dopiła kawę, wstała i nie spiesząc się,
zrobiła sobie kąpiel.
W białej plisowanej spódnicy i żółtej bluzce, starannie
uczesana i umalowana, zeszła na dół. Wysprzątana czy­
ściutko kuchnia wyglądała tak, jakby nikt w niej niczego
nie gotował ani nie jadł. Cała rodzina siedziała w saloniku.
Wpatrzone w ekran telewizora dzieci ledwie podniosły
głowy, kiedy weszła, ale Mark objął ją takim spojrzeniem,
że znowu się zarumieniła.
- A już się bałem, że jak zwykłe włożysz dżinsy.
Zaśmiała się, kręcąc głową.
- Jesteś gotowa? - zapytał miękko. - Bo my tak, prawda, dzieciaki?
Chłopcy zerwali się z miejsc, któryś z nich wyłączył
telewizor, budząc gorący sprzeciw Flory.
- Jedziemy? Tato, wyprowadź samochód! Flora, za­
R S mknij się! Jedziemy do lasu!
Wypadli na dwór. Byli już obaj całkowicie ubrani. Mieli
na sobie dżinsy i czyste koszule, a na nogach sportowe
obuwie. Mark ruszył za nimi.
- Zapakowałem już koszyk z piciem i owocami - rzucił przez ramię. - Chodź!
Flora wyciągnęła ręce do matki. Sancha wyjęła ją z kojca, widząc, że też jest już przygotowana do drogi. Pachniała czystością, nawet była uczesana. Mark ubrał ją w jej ulubiony koralowy kombinezonik. Pasował odcieniem do rudych włosów i wyglądała w nim prześlicznie. Pod spodem miała białą koszulkę.
Sancha nie mogła wyjść z podziwu nad sprawnością
Marka. Kiedyś, dawno temu, od czasu do czasu pomagał
jej przy dzieciach. Ostatnio jednak był zawsze taki zapracowany albo zmęczony, że nawet nie pytał, czy mógłby w czymś pomóc, a prawdę mówiąc i ona sama przestała od
niego czegokolwiek oczekiwać. Jak łatwo o przyzwyczajenia, które zamieniają się w rutynę! Przemija dzień za dniem i z biegiem czasu zapominamy, że w ogóle można
żyć inaczej. Tracimy z oczu to, co było na początku. Przestajemy się wzajemnie zauważać, dotykać, całować; osobno zasypiamy i osobno się budzimy. Nasze drogi rozchodzą się tak dalece, że stajemy się sobie niemal obcy. Przychodzi
kryzys i nasze małżeństwo jest zagrożone.
Czy Mark to dostrzegł? Zapewne. Czy bowiem nie dlatego zajął się dziećmi, zrobił im śniadanie, a jej przyniósł
kawę do łóżka? Starał się pokazać, że naprawdę zależy mu
na tym, żeby ich wspólne życie znowu się ułożyło. I była
z tego powodu bardzo szczęśliwa.
Wyjeżdżała z domu z sercem przepełnionym nadzieją.
R S Nie pamiętała już, kiedy wybierali się gdzieś razem, jako
rodzina. Dzieci uszczęśliwione, że jadą na wycieczkę z ojcem, mówiły jedno przez drugie, przerzucając się uwagami na temat obserwowanej drogi.
Zaraz za miastem wyjechali na starą rzymską drogę.
Całymi kilometrami biegła ona prosto jak strzała i w pewnym momencie przecinała lasy. Mijali domki letniskowe stojące w ogrodach pełnych bzu, ciemnoniebieskich lilii
i wonnego laku. Jego pomarańczowe, brunatne i żółte
kwiaty pachniały mocno, wywołując w Sanchy wspomnienia z dzieciństwa. Jej ojciec hodował laki w ogrodzie.
Uwielbiała ten zapach.
Minęli ostatni domek i znaleźli się w lesie. Mało kto ze

Powered by MyScript