- Jesteś przyzwyczajona do suchych opadów, a tu jest o wiele gorzej. Boję się, żebyś nie podupadła na zdrowiu. Często się to zdarza przyjezdnym kobietom. Te ziemie leżą na tej samej szerokości geograficznej co Bombaj i Rangun. Nieodpowiednia okolica dla kogoś, kto się tu nie urodził. - Uśmiechnęła się. - Ach, już się cieszę z twojego miłego towarzystwa! Będzie nam ze sobą wspaniale! Lubisz czytać? Bo my z Luddiem pasjami. - O, tak! - odparła Meggie rozpromieniona. - Świetnie! Postaramy się, żebyś nie tęskniła za swoim przystojnym mężem. Meggie nie odpowiedziała. Zastanawiała się, czy w ogóle mogłaby tęsknić za Lukiem? Nie zmartwiłaby się, gdyby na zawsze zniknął jej z oczu. Ale jest przecież jej mężem, według prawa powinna z nim żyć. Sama o tym zadecydowała. A może kiedy Luke zrealizuje marzenie o farmie w zachodnim Queenslandzie, wtedy lepiej się poznają i ułożą sobie życie? Nie był złym człowiekiem, tylko widocznie za długo żył samotnie i nie umiał dzielić życia z kimś innym. Widział przed sobą jeden wymarzony cel i nic więcej. Osiągnięcie go miało być nagrodą za niestrudzone wysiłki, poświęcenie, upór i wytrwałość. Zasługiwał ty na szacunek. Ani przez chwilę nie pomyślała, że może wydać leżące w banku pieniądze na jakieś przyjemności. Wierzyła w jego szczerość. Kłopot w tym, że nie starał się zrozumieć kobiecej natury ani jej odmiennych potrzeb. Ale mogło być gorzej. Mógł znaleźć jej pracę u koś znacznie mniej serdecznego i troskliwego niż Anne Mueller. W tym domu nie bała się żadnej krzywdy, tylko że to tak daleko od Droghedy! Po zwiedzeniu całego domu stanęły na werandzie przed bawialnią oglądając widok na Himmelhoch. Wybujałe pióropusze trzciny, wymytej przez deszcz i lśniącej niespokojnie na wietrze, zieleniły się na dużych, ale nie tak nieogarnionych jak w Droghedzie polach. Pola opadały łagodnie do porośniętego dzikimi chaszczami brzegu szerokiej rzeki, o wiele szerszej niż Barwon. Za rzeką znów wznosiły się zjadliwie zieloną szachownicą, urozmaiconą szkarłatnymi odłogami, a u stóp góry uprawa ustępowała dżungli. Daleko za stożkiem samotnej góry, wyrastały inne szczyty niknące w liliowej mgiełce. Białe, skłębione obłoki płynęły po niebie bardziej błękitny niż nad Gilly. - To góra Bartle Frere - powiedziała Anne. - Dwa tysiące jardów. Podobno sama cyna, ale dżungla uniemożliwia wydobycie. Wiatr przynosił silny, mdlący zapach, od którego Meggie usiłowała uciec, jak tylko wysiadła z pociągu. Przypominał butwiejący odór, nieznośnie słodki, wszechobecny, nie malejący nawet przy silnym wietrze. - To zapach melasy - wyjaśniała Anne zauważając rozdęte nozdrza Meggie. Zapaliła papierosa. - Obrzydliwy. - Wiem, dlatego palę. Ale można się trochę przyzwyczaić, chociaż nie tak jak do innych zapachów, które po pewnym czasie przestaje się czuć. Melasa jest z nami dzień i noc. - A te budynki nad rzeką, z czarnymi kominami? - To cukrownia. Przerabia trzcinę na surowy cukier. Pozostałe suche resztki to bagasa. Surowy cukier i bagasę wysyła się do Sydney do dalszej przeróbki. Tam wytwarzają syropy, biały i brązowy cukier, płynną glukozę. Z bagasy wyrabiają płyty pilśniowe. Nic się nie marnuje. Dlatego nawet w kryzysie uprawa trzciny cukrowej przynosi duże zyski. Arne Swenson był tego samego wzrostu co Luke i też był przystojny: kędzierzawy blondyn o szwedzkich rysach, ocno opalony od pracy na słońcu. Bardzo przypominał Luke'a, co świadczyło o tym, że w żyłach Szkotów i Irlandczyków płynie sporo skandynawskiej krwi. Luke, przebrany w szorty, bez koszuli, wsiadł z Arnem do starej, ledwo zipiącej ciężarówki i ruszyli do Goondi, gdzie pracowała brygada. Walizka i używany rower, który kupił, leżały z tyłu. Nie mógł się doczekać, kiedy weźmie się za robotę.
|