Kret Moeller powiedział to, Kret Moeller powiedział tamto. Ponieważ Slick stało się jego prawdziwym imieniem, nie przejmował się nadanym mu przydom- kiem. Właściwie niczym się nie przejmował. Pił z gliniarzami kawę w dziesiątkach nocnych barów w całym mieście. Obserwował, jak grają w softball. Wiedział o ich rozwodach i naganach. Wydawało się, że przynajmniej dwadzieścia godzin na dobę spędza w Komendzie Głównej i nierzadko ktoś zatrzymywał go i pytał, co się dzieje. Kogo zastrzelono? Gdzie było włamanie? Czy kierowca był pijany? Ilu zabito? Slick mówił im tyle, ile wiedział. Pomagał, kiedy tylko mógł. Jego nazwisko padało często w trakcie zajęć na Akademii Policyjnej w Memphis. Nikogo więc nie zdziwiło, że akurat tego ranka Slick praktycznie - nie wychodził z komendy. Wykonał odpowiednie telefony do Nowego Orleanu i z grubsza znał sytuację. Wiedział, że Roy Foltrigg i FBI z Nowego Orleanu są w mieście i że już przekazano im sprawę. To go zaintrygowało. Nie chodziło tu o zwykłe samobójstwo. Zbyt wiele osób nabierało wody w usta. Istniał jakiś list, lecz wszelkie pytania na jego temat wywoływały tylko gwałtowne zaprzeczenia. Umiał czytać z twarzy niektórych z gliniarzy, robił to od lat. Wiedział o chłopcach, - o tym, że młodszy jest w złym stanie. Były jakieś odciski palców, jakieś niedopałki. Slick wysiadł z windy na dziewiątym piętrze i zaczął się oddalać od pokoju pielęgniarek. Znał numer pokoju Ricky'ego, ale był na oddziale psychiatrycznym i nie miał zamiaru wpadać tam jak bomba ze swoimi t.. pytaniami. Nie chciał nikogo przestraszyć, zwłaszcza ośmioletniego dzieciaka w stanie szoku. Wrzucił dwie ćwierćdolarówki do maszyny z napojami i popijał diet coke jak zmęczony ojciec czy mąż po długiej nocy nerwowego wyczekiwania na korytarzu. Sanitariusz w jasno- niebieskim fartuchu pchający wózek ze środkami czystości stanął 108 109 przed windą i nacisnął guzik zjazdu. Miał jakieś dwadzieścia pięć lat, długie włosy i wyglądał na znudzonego swoją niewdzięczną robotą. Slick podszedł do windy i kiedy drzwi się otworzyły, wsiadł za sanitariuszem do środka. Zauważył imię „Fred" wyszyte na fartuchu powyżej kieszeni. Byli sami. - Pracujesz na dziewiątym? - spytał Kret, znudzony, ale z uśmiechem. - Tak. - Fred nie patrzył na niego. - Jestem Slick Moeller z „The Memphis Press". Pracuję nad artykułem o Rickym Swayu z pokoju dziewięćset czterdzieści trzy. Wiesz, ta wczorajsza strzelanina i tak dalej. - Dość wcześnie nauczył się, że najlepiej jest, kiedy z góry mówi się ludziom, kto i co. Sanitariusz zainteresował się nagle. Wyprostował się i spojrzał na reportera, jakby chciał powiedzieć: „Jasne, że wiem dużo, ale i tak niczego się ode mnie nie dowiesz". Wózek pomiędzy nimi wypełniały ajax, comet i dwadzieścia butelek podstawowych szpitalnych chemikaliów. Wiadro brudnych ścierek i gąbek stało na dolnym blacie. Fred był czyścicielem kibli, ale oto w ułamku sekundy poczuł się chodzącą sensacją. - Tak, wiem - odparł spokojnie. - Ricky Sway. - Widziałeś go? - rzucił Slick z nonszalancją, obserwując zapalające się nad drzwiami numery. - Tak, właśnie stamtąd wracam. - Słyszałem, że jest w ciężkim szoku powstrząsowym. - Nie wiem - rzekł Fred z takim zadowoleniem, jakby jego sekrety miały strategiczne znaczenie. Ale chciał gadać, co nigdy nie przestawało zadziwiać Slicka. Weź przeciętnego człowieka, powiedz mu, że jesteś reporterem, a w dziewięciu przypadkach na dziesięć poczują się w obowiązku mówić. Do diabła; po prostu chcą mówić. Są gotowi zdradzić ci swoje najgłębsze tajemnice. - Biedny chłopak - mruknął Slick, wbijając wzrok w podłogę; jakby Ricky był umierający. Przez kilka sekund milczał i to było dla Freda za mele. Cóż z mego za reporter? Dlaczego nie zadaje pytań? Przecież on, Fred, znał chłopaka, właśnie wyszedł z jego pokoju i rozmawiał z jego matką. To on, Fred, był tu rozgrywającym. - Tak, jest w kiepskim stanie - przytaknął, również patrząc w podłogę. - Nadal w śpiączce? - Budzi się i znowu zasypia. To może potrwać dłuższy czas. - Tak, tak, słyszałem. Winda zatrzymała się na piątym piętrze, ale wózek Freda blokował
|