Napis wydawał się częścią życia. Przez chwilę obserwował migotanie światła na popękanym tynku, po czym uniósł nogę i ciężko tupnął sandałem w podłogę. Dwa razy. Po kilku minutach stłumione sapanie dało mu znać, że sierżant Colon wspina się po schodach. Vimes odliczał w milczeniu. Na szczycie schodów Colon zawsze zatrzymywał się na sześć sekund, żeby złapać oddech. W siódmej sekundzie otworzyły się drzwi. Zza framugi wysunęło się okrągłe jak księżyc oblicze sierżanta. Sierżanta Golona można by opisać tak: był człowiekiem, który - gdyby został wojskowym - w naturalny sposób ciążyłby do stanowiska sierżanta. Trudno by go sobie wyobrazić jako kaprala. Albo kapitana, skoro już o tym mowa. Gdyby nie trafił do wojska, wyglądałby jak stworzony do fachu, powiedzmy, rzeźnika, specjalisty od kiełbas; kogoś, u kogo szeroka, rumiana twarz i skłonność do pocenia się nawet na mrozie były właściwie rzeczą naturalną i pożądaną. Colon zasalutował i bardzo starannie położył na biurku Vimesa pomiętą kartkę papieru. Wygładził ją. - Dobry wieczór, kapitanie - powiedział. - Wczorajsze meldunki i w ogóle. I jeszcze ma pan oddać cztery pensy w Klubie Herbacianym. - O co chodzi z tym krasnoludem, sierżancie? - spytał Vimes. Colon zmarszczył czoło. - Jakim krasnoludem... ? - Tym, który wstąpił do Straży. Nazywa się... Marchewa, czy jakoś tak. - On? - Colon rozdziawił usta. - On jest krasnoludem? Zawsze uważałem, że nie można ufać tym kurduplom. Nabrał mnie, kapitanie. Musiał nakłamać co do swojego wzrostu. - Colon wierzył w wyższość ludzi wysokich, przynajmniej w kontaktach z niższymi od siebie. - Wiecie, że dziś rano aresztował przewodniczącego Gildii Złodziei? - Za co? - Za to, jak zrozumiałem, że jest przewodniczącym Gildii Złodziei. - A czy to przestępstwo? - zdziwił się sierżant. - Myślę, że sobie porozmawiam z tym Marchewą - uznał Vimes. - Nie widział go pan, sir? Mówił, że się panu zameldował. -Ja... tego... musiałem być akurat zajęty. Mam sporo roboty. - Oczywiście, sir - zgodził się uprzejmie Colon. Vimes zachował jeszcze tyle wstydu, że odwrócił wzrok i udał, że przegląda stosy papierów na biurku. - Musimy go zdjąć z ulicy, i to jak najszybciej - wymamrotał. - Jak nie, gotów nam jeszcze zamknąć szefa Gildii Skrytobójców tylko za to, że zabija ludzi. Gdzie on jest? - Posłałem go z kapralem Nobbsem, kapitanie. Kazałem pokazać, jak tu wszystko działa. - Wypuściliście świeżego rekruta z Npbbym? - rzucił zniechęcony Vimes. - Pomyślałem, sir... - zająknął się Colon. - Kapral Nobbs to doświadczony człowiek. Może go wiele nauczyć... - Miejmy nadzieję, że chłopak uczy się z oporami. - Vimes wbił sobie na głowę zardzewiały żelazny hełm. - Idziemy. Wychodząc ze Strażnicy, zauważyli drabinę pod ścianą oberży. Tęgi mężczyzna na szczycie klął pod nosem, mocując się ze świecącą literą. - To E źle działa! - zawołał Vimes. - Co? - To E. A T skwierczy na deszczu. Trzeba je naprawić. - Naprawić? A tak, naprawić. Właśnie tym się zajmuję. Naprawiam. Strażnicy poczłapali przez kałuże. Brat Strażnica wolno pokręcił głową i mocniej chwycił śrubokręt. *** Takich ludzi jak kapral Nobbs spotyka się we wszystkich siłach zbrojnych. Chociaż w stopniu encyklopedycznym opanowują wszelkie szczegóły regulaminów, zawsze się starają, by nie awansować powyżej - powiedzmy - kaprala. Nobbs zwykle mówił kątem ust. Palił bez przerwy, ale - co ciekawe - Marchewa zauważył, że każdy papieros Nobby'ego niemal natychmiast stawał się niedopałkiem i pozostawał tym niedopałkiem w nieskończoność. Chyba że został wetknięty za ucho, będące rodzajem nikotynowego cmentarzyska słoni. Przy rzadkich okazjach, kiedy Nobbs wyjmował niedopałek z ust, trzymał go w stulonej dłoni. Był niski i krzywonogi. Przypominał trochę szympansa, którego nigdy nie zapraszają na herbatkę. Trudno określić jego wiek. Ale sądząc po cynizmie i zmęczeniu światem, będących odpowiednikiem datowania węglem dla ludzkiej osobowości, miał jakieś siedem tysięcy lat. - Ta trasa jest prosta - oświadczył, kiedy szli mokrą ulicą przez dzielnicę kupców. Nacisnął klamkę jakichś drzwi. Były zamknięte. -Mnie się trzymaj - dodał - a zobaczysz, jak trzeba się zachowywać. A teraz sprawdź drzwi po drugiej stronie. - Aha. Rozumiem, panie kapralu. Musimy sprawdzić, czy ktoś nie zostawił otwartego sklepu. - Szybko się uczysz, synu. - Mam nadzieję, że uda się przyłapać złoczyńcę na gorącym uczynku - rzekł z zapałem Marchewa. - No... tak - mruknął niepewnie Nobby. - Ale jeśli znajdziemy otwarte drzwi, to powinniśmy chyba wezwać właściciela - mówił dalej Marchewa. - A jeden z nas zostanie, żeby pilnować towarów. Prawda? - Tak? - Nobby rozpromienił się. - Ja to załatwię. Nie masz się o co martwić. A ty możesz iść i poszukać ofiary. Znaczy się właściciela. Sprawdził następne drzwi. Klamka ustąpiła pod naciskiem. - W górach - powiedział Marchewa - kiedy złapali złodzieja, wieszali go za... Urwał, z roztargnieniem stukając w klamkę. Nobby znieruchomiał. - Za co? - zapytał z pełną grozy fascynacją. - Nie pamiętam. Mama mówiła, że to i tak dla nich za mała kara. Kradzież jest Zła. Nobby przeżył wiele słynnych rzezi, nie będąc tam, gdzie miały miejsce. Puścił klamkę i poklepał ją przyjaźnie. - Mam! - krzyknął Marchewa. Nobby podskoczył. - Co masz? - Przypomniałem sobie z tym wieszaniem. - Tak? - szepnął słabym głosem Nobby. - I co? - Wieszali ich za ratuszem - wyjaśnił Marchewa. - Czasem na parę dni. Więcej już nie kradli, to pewne. I Bjorn Wręcemocnyjest twoim wujem. Nobby oparł pikę o ścianę i sięgnął za ucho po niedopałek. Kilka spraw, uznał, należy wyjaśnić od razu. - Dlaczego musiałeś zostać strażnikiem, chłopcze? - zaczął. - Wszyscy mnie o to pytają - odparł Marchewa. - Wcale nie musiałem. Chciałem. To zrobi ze mnie Mężczyznę. Nobby nigdy nikomu nie patrzył prosto w oczy. Teraz wpatrywał się zdumiony w prawe ucho Marchewy. - Znaczy, nie uciekasz przed niczym i w ogóle? - upewnił się.
|