Niedługo poczęły sypać się na nas gęsto i z nieludzką siłą strzały ze skrzy- dełkami z brązu i ciężkie bryły kamienia, zmiatając po prostu uczepione u parapetów całe grona wojowników, dziesiątkami odrzucając ludzi o jakieś dwadzieścia kroków. Nagle mi- gnął nam przed oczami płaszcz purpurowy i spośród szeregów rzymskich wzbił się aż pod niebiosa ogromny krzyk: – Imperator! Niech żyje Juliusz Cezar! – Do mieczów, przyjaciele! Do mieczów! Kończmy z tym! – odpowiedział im spokojnym, równym głosem człowiek w purpurowym płaszczu z odkrytą łysawą czaszką. Gwałtowne natarcie na nas nastąpiło po tych słowach. Rzymianie sami teraz wyrywali i obalali swe loryki, aby walczyć z nami możliwie z bliska, zastępy szturmujących zostały ze- pchnięte ze szczytu szańców i miecze rzymskie poczęły kuć po hełmach galijskich tak za- wzięcie i z takim hałasem, jak gdyby tysiące kowali pracowało w jakiejś olbrzymiej kuźni. Zaraz też prawie otworzyło się równocześnie dwoje wrót obozu, z naszej prawej i z lewej strony, i lunęły stamtąd dwa potoki jeźdźców. Odcięto nas w ten sposób od naszej wielkiej armii i konnica rzymska, numidyjska, germańska wsiadły nam na karki. Byliśmy więc dzie- siątkowani pociskami katapult z boku, rąbani przez konnicę z tyłu, a tymczasem piechota rzymska z coraz to wzrastającą, zda się, siłą napierała na nas z frontu. Po niedługim czasie oddział nasz został odrzucony w nieładzie do lasu. Spoza przeciwległej palisady obozu rzym- skiego wśród mroku zapadającej już nocy donosiły się do nas krzyki rozpaczy i boleści załogi Alezji, którą widocznie wybijano bez litości. Poprzez strumienie potu i krwi, które mi zale- wały oczy, ujrzałem w pewnej chwili Bojoryksa, trzymającego za nogi zaduszonego przez siebie Rzymianina, którego używał jak maczugi, gdy wtem uderzył go prosto w pierś i poło- żył na miejscu pocisk z machiny strzelniczej, głaz tak ogromnych rozmiarów i wyrzucony z tak straszliwą siłą, iż byłby uśmiercił nawet słonia. Drugi pocisk z tejże machiny zmiażdżył dwie głowy bratnie Dumnaka i Arwiraga, którzy runęli z szańców w dół obaj razem. Trzeci rozdzielił na dwie części szczupłe ciało Karmanna. W końcu i ja dostałem tak potężne cięcie mieczem przez hełm, że straciłem przytomność i stoczyłem się w dół szańców pospołu z martwymi lub umierającymi. 148 Rozdział XVI PO KLĘSCE Jak długom przeleżał, przygnieciony poległymi i rannymi, zalany krwią ich i swoją, nie wiem, lecz ocucił mnie w końcu chłód poranka. Gwiazdy świeciły jeszcze na niebie, lecz na wschodzie nad obozem, który atakowaliśmy wczoraj, ukazywało się już słabe światło brza- sku. Wydostałem się jakoś spomiędzy tych ciał drgających niekiedy jeszcze w konwulsjach agonii i dalej leżąc na ziemi między trupami ujrzałem na polu wczorajszej bitwy snujące się tu i ówdzie cienie, które obdzierały zabitych i dobijały rannych. Pierwszą moją myślą było sprawdzić, czy mam jeszcze swój miecz u boku; przekonawszy się, że go mam, począłem czołgać się po pobojowisku powolutku i ostrożnie, kryjąc się pomiędzy trupami, starannie unikając jednak potrącenia leżących, z obawy, aby nie wywołać głośnego jęku jakiegoś ran- nego. W ten sposób dotarłem szczęśliwie do skraju lasu, tego samego, z którego poprzednie- go dnia wypadliśmy tak niespodzianie na obóz rzymski. Tam stanąłem na nogi, lecz zaledwie zrobiłem kilka kroków w gęstwinie, gdy musiałem usiąść i oprzeć się plecami o drzewo. Czułem zamęt i ból w głowie, doznawałem wrażenia, jak gdyby uciskał mi ją niezmierny cię- żar – i na mym lewym ramieniu broczyły krwią dwie duże rany. Z wyjątkiem zwykłych okrzyków wart w obozach rzymskich panowała cisza i nie mniej milcząca wznosiła się na- przeciwko mnie góra Alezji. Obie strony były wyczerpane wysiłkiem i zwycięstwo ciche by- ło, jak i porażka. Ale tylko... tylko okrzykom warty z obozów rzymskich odpowiadały okrzy- ki ze szczytu Alezji w języku Rzymian... Na równinie od strony zachodniej, na którą kładły się teraz wydłużone cienie wież szańców rzymskich, żadnego znaku życia. Kilkaset tysięcy ludzi naszej wielkiej armii znikło jak sen, który pierzcha po obudzeniu się, i tylko jakieś ciemnawe kupy, rozproszone to tu, to ówdzie po równinie, znaczyły drogę jej odwrotu. Czułem się tak oszołomiony fizycznie i duchowo, że z trudem tylko mogłem zebrać myśli, jak gdyby jakaś próżnia utworzyła się w moim mózgu. Wiedziałem, że przed chwilą zaszło coś straszliwego i niepowetowanego, coś, co kamieniem przytłaczało mi serce, lecz trudno mi było uświadomić sobie jasno, co by to było takiego... I wspomnienia moje unosiły się nad wypadkami dalszymi, nie mogąc się jakoś zatrzymać na najbliższych. Byłem jak gdyby po-
|