Wyczuła twardy guz pod palcami. Szybko cofnęła rękę, nie chcąc mieć kontaktu z obcym tworem, który odbierał jej życie; wkrótce to, czy źródłem bólu jest jej ciało, czy dusza, przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie. Ciszę mąciło tylko zawodzenie wiatru. Dookoła panował spokój, o jakim marzyła. Jej ciemnoniebieska peleryna była teraz przyprószona bielą. Madeline zastanawiała się, czy ktoś znajdzie woreczek z klejnotami i złotem pod suknią, czy też zwierzęta najpierw rozwloką jej kości. Wolałaby, aby jej skarby odnalazł ktoś będący w potrzebie, niż żeby miały przypaść Isabel. Z goryczą pomyślała, że nie chciałaby już więcej psuć swojej siostry jakimkolwiek bogactwem. Myślenie o przemijającej piękności, spokojnie gasnącej pośród śnieżnej zadymki, wprawiło Madeline w poetyczny nastrój. Minęło sporo czasu i zdołała odzyskać trochę sił. I wtedy nastąpił jeden z wielu nieoczekiwanych zwrotów w jej życiu. Doszła do wniosku, że nie ma jeszcze ochoty umierać. Nigdy nie poddawała się łatwo. Gdyby było inaczej, umarłaby w jakimś przytułku jeszcze przed ukończeniem dwudziestu lat. Czekanie na śmierć okazało się bardzo nudne, a Madeline ponad wszystko nie cierpiała nudy. Miała jeszcze tyle sił, że zdołała się roześmiać. Chwyciwszy się najniższej gałęzi drzewa, wstała i rozprostowała swe zziębnięte ciało. Miała zupełnie sztywne stopy. Zdała sobie sprawę, że za późno podjęła decyzję o zmianie planów. Nie miała już szans na to, by wrócić do wioski, a w pobliżu było bardzo niewiele domostw. Postanowiła jednak spróbować. Mgliście przypominała sobie starą chatę, w której za czasów jej dzieciństwa mieszkała sędziwa staruszka. Po jej śmierci High Tor Cottage stała pusta. Prawdopodobnie wciąż była niezamieszkana, chociaż zapewne i tak stała za daleko. Nie było jednak żadnej innej możliwości schronienia, więc Madeline ruszyła ścieżką, niemal już niewidoczną pod śniegiem. Z trudem odnajdywała drogę, bo kierunek wyznaczały jedynie nagie drzewa. Zdążyła już zwątpić, czy znajdzie jakieś schronienie, prawdę mówiąc przestało ją też to obchodzić. Pomyślała jednak, że przynajmniej śmierć będzie musiała trochę się namęczyć, zanim zamachnie się swą kosą. Niech ją diabli, jeśli ułatwi pracę kostusze. Oczywiście Isabel powiedziałaby, że już dawno wzięli ją diabli. Było już zupełnie ciemno, kiedy Diana wyszła do obory. Gwałtowny podmuch wiatru rzucił ją o drzwi, tak że nie mogła złapać tchu. Kurczowo chwyciła klamkę i próbowała coś dojrzeć przez wściekle wirujący śnieg. Widoczność nie była większa niż na wyciągnięcie ręki. Dzięki Bogu Edith dopilnowała, by na czas zimy rozciągnęli sznur pomiędzy domem i oborą. Dzisiaj okazał się niezbędny. Diana powoli posuwała się naprzód, przesuwając po nim lewą dłonią; w prawej trzymała latarnię. Napadało już śniegu po kostki i nie od razu udało się jej otworzyć drzwi. W oborze było względnie ciepło. Kiedy Diana weszła do środka, usłyszała ciche popiskiwania kurcząt. Zawiesiła latarnię u powały, zdjęła rękawice i zaczęła przygotowywać się do dojenia. Roztarła zziębnięte dłonie i rozejrzała się, sprawdzając, czy wszystko znajduje się na swym miejscu. Nawet w tym niewielkim gospodarstwie każda rzecz była z początku dla niej obca i Edith musiała ją wszystkiego uczyć, jakby była dzieckiem. Pokazywała Dianie krowy, zapewniając ją, że zwierzęta nie zrobią jej krzywdy, mimo iż są takie duże. Teraz Diana z zadowoleniem wciągała w nozdrza ostry zapach zdrowego bydła, zmieszany ze słodkawą wonią siana. Kiedy doiła krowy, wiatr przybrał na sile, i gdy wyszła z obory, zachwiała się pod nagłym podmuchem, omal nie wylewając mleka. Powoli posuwała się wzdłuż sznura, trzymając w jednym ręku wiadro z mlekiem, a w drugim latarnię. Doszła już do drzwi, kiedy pośród wichury usłyszała jakieś wołanie. Niewiele brakowało, a uznałaby je za jeszcze jeden odgłos upiornej nocy, lecz kiedy otwierała drzwi, krzyk się powtórzył. Uważnie rozejrzała się dookoła, dostrzegając tylko płatki śniegu. Pomyślała, iż zapewne usłyszała tylko odgłos wiatru wśród budynków, lecz gdy przestąpiła próg, znów rozległo się wołanie, tym razem tak przejmująco ludzkie, że przystanęła. Wyjście naprzeciw wołającemu groziło zgubieniem drogi, lecz nie mogła przecież zostawić człowieka w potrzebie na pastwę losu. Po chwili zastanowienia Diana postawiła wiadro z mlekiem w sieni i wróciła do obory. Podobnie jak większość mieszkańców wsi, miała spory zapas sznura i mogła związać linę o długości co najmniej stu jardów. Znów wyszła na zewnątrz i trzymając sznur w lewej dłoni, wysoko uniosła latarnię. - Jest tam kto? Ponownie usłyszała krzyk przedzierający się przez wiatr, więc ruszyła w stronę, z której dobiegał. Oświetlanie zwałów śniegu pod stopami nie miało sensu, więc uniosła latarnię wysoko nad głowę w nadziei, że ktoś nadchodzący ją zauważy. Mimo iż była na swoim terenie, z trudem znajdowała drogę wśród śniegu, a raz osunęła się na kolana, w ostatniej chwili ratując latarnię przed roztrzaskaniem się.
|