Uścisk jego dłoni był mocny i żołnierski. Kunze widział już raz cesarza podczas manewrów w 1902 roku, ale tym razem po raz pierwszy stał z nim twarzą w twarz. Cesarz postarzał się nieco od tego czasu, lecz niewiele: plecy mu się trochę zaokrągliły, zrzedły włosy, uwydatniły kręgi pod oczyma, ale błękitne oczy pod ciężkimi habsburskimi powiekami pozostały nadal bystre i czujne, chociaż o szóstej rano miał już za sobą trzy audiencje i przeszło godzinę urzędowania. Cesarz przystąpił natychmiast do sedna sprawy. - Wiadomo mi - rzekł - iż kieruje pan śledztwem przeciwko porucznikowi Dorfrichterowi, podejrzanemu o jedno morderstwo i usiłowanie dokonania dziewięciu następnych. - Tak jest, Wasza Cesarska Mość - potwierdził Kunze i patrząc na stroskanego monarchę usiłował zanalizować własne doznania. Powinien odczuwać wzruszenie i entuzjazm, a jednak tak nie było. Czuł dla swego cesarza litość raczej niż admirację. W swej praktyce prawniczej widywał nieraz takie same zatroskane twarze i poryte bruzdami czoła prostych ludzi, podobnie jak cesarska twarz naznaczone smutkiem, rozczarowaniem i beznadziejnością. „Nie ma nic majestatycznego w starości monarchów” - pomyślał Kunze. - Przyjąłem wczoraj pułkownika von Instadt - powiedział cesarz. - Wyrażał się z wielkim uznaniem o poruczniku Dorfrichterze. Nie sądzi, aby był zdolny do popełnienia zbrodni. Jaki jest pana pogląd? Czy ma pan jako sadownik dostateczną podstawę do formalnego oskarżenia? Franciszek Józef czekał w głębokim skupieniu na odpowiedź kapitana. Sprawa winy lub niewinności jakiegoś człowieka stawała się w tym momencie najważniejszym problemem kraju i domagała się niepodzielnej uwagi ze strony monarchy. Znów dało znać o sobie poczucie obowiązku właściwe cesarzowi, który będąc obdarzony umysłem dość przeciętnym, brał na siebie trud rozwiązania problemu, który nawet mądrość bogów mógł wystawić na ciężką próbę. Dopiero teraz pojął Kunze, po co go tu wezwano: widać cesarz postanowił, że sam zdecyduje, czy podjęcie śledztwa jest słuszne, czy nie. Zdawał sobie sprawę, jaką szkodę może to śledztwo wyrządzić morale armii, gdyż był nie tylko jej Naczelnym Dowódcą, ale także sumieniem i opiekunem czterdziestu trzech milionów poddanych. Ponadto był już stary i wiedział, że nie wolno mu lekkomyślnie popełniać błędów. „Mogą je robić młodzi - pomyślał ze wzruszeniem. - Dla nich to rzecz prosta, bo potrafią w winie, miłości, w głębokim i mocnym śnie znaleźć przed nimi schronienie, gdy tymczasem starcy, którzy leżą w samotnych łożach trapieni bezsennością, nawiedzani są przez widma popełnionych błędów, które złorzeczą im i grożą niczym tłum żądny samosądu”. Kapitan wahał się. Wiedział, jakiej odpowiedzi oczekuje od niego w głębi serca cesarz, wiedział też, jakiej odpowiedzi udzieli cesarzowi. Zwykłe „nie” przyniosłoby wolność Dorfrichterowi i pogrzebało jego sprawę na wieki pod stosem oświadczeń pod przysięgą, zeznań, odpisów i protokołów. Prasa, a przede wszystkim lewicowe dzienniki, wysunęłyby parę kłopotliwych kwestii, ale każdy następny poćwiartowany trup znaleziony w wiklinowym koszu lub ucieczka jakiejś księżniczki z cygańskim grajkiem zepchnęłyby sprawę Charlesa Francisa z pierwszych stron gazet w całkowitą niepamięć. Wiedział o tym cesarz i gdyby nie był tym, kim jest, zadowoliłby się zupełnie oświadczeniem pułkownika von Instadta. Myśli Kunzego zwróciły się ku Peterowi Dorfrichterowi, urodziwemu młodzieńcowi, którego uśmiech był jakby wtopiony w rysy twarzy. Obraz tej postaci natychmiast obudził w kapitanie na nowo żywiołową niechęć, jaką odczuwał w Linzu. Było to przelotne doznanie, zbyt nagłe i zbyt irracjonalne, by dało się w całej rozciągłości wytłumaczyć.
|