Wreszcie coś się zaczęło dziać...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
Sarabanda, tak jak się nagle zaczęła, tak nagle ustała i pozostały tylko dwie postaci: jeden katar wysoko na skale i, na drugim krańcu, jeden Michał Scoto...
»
I znowu upłynął czas, aż wreszcie Robin raz jeszcze zapytał młodego Dawida, co słychać za murem, a Dawid rzekł:— Słyszę kukułkę i widzę, jak wiatr...
»
Po wejciu Wooda do zespou, cho na razie tylko tymczasowym, zaczo si wyczuwa obecno elementu przyjani, o ktrej w przypadku Taylora trudno waciwie byo mwi...
»
Zaczynał się już męczyć, a Błękitni Bracia napierali coraz bardziej, aż wreszcie zmęczony opadł na kolana; jego urywany oddech dochodził aż do uszu Springera...
»
Tak twierdzi Brandes, żyd z Kopenhagi, który przez 22 lata był przeciwnikiem sjonizmu, aż wreszcie wyraźnie wyznał przed światem całym, że nie widzi...
»
Gdy oczy zaczęły pracować sprawniej, w 1982 roku Sean zaczął zwiększać tempo czytania, a obecnie należy do niego wyśmienity rekord w tej dziedzinie, wynoszący...
»
Cały paryski wielki świat, a także półświatek, naj­pierw się zdziwił, potem nie uwierzył, a wreszcie pogodził się z tą osobliwą odmianą...
»
I wreszcie, jeszcze dalej z tyłu, jechał zaprzężony w ósemkę ko­ni wóz, wiozący do Świętego Gaju ładunek drewna...
»
Kto wreszcie wspomnia o krlw zamiarach,O biednych ludach, o despotach, carach,Izba znudzona krzyczy: "Do porzdku!"A tu minister skarbu, jakby z...
»
Jednak zanim jeszcze komisja kontrolna (kierowa­na przez Paula Volckera) zdołała się zebrać, „przedsiębiorstwo holokaust" zaczęło nalegać na zawarcie...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

Kawalerzyści i żołnierze piechoty morskiej wyjęli – odpowiednio – szable i kordelasy i wznieśli je nad głowy, tworząc szpiczasty stalowy łuk ponad dywanem. Étienne ruchem głowy dał znak dwójce służących, którzy otworzyli na oścież dwuskrzydłowe drzwi, wpuszczając do sali zimne powietrze wraz z kłębem śniegu. Skrzywił się i cofnął o pół kroku; jego matka skuliła się lekko i wolną ręką przytrzymała koronkowe nakrycie głowy. Z białej karety wynurzały się właśnie schlapane błotem pośladki lokaja, podrygujące i kiwające się na boki, jakby ich właściciel pomagał wysiąść pasażerowi, który bardzo tej pomocy potrzebował.
Eliza miała coraz lepszy widok na rozgrywającą się na dziedzińcu scenę, znajdowała się bowiem coraz bliżej wejścia, popychana towarzyskim odpowiednikiem perystaltyki. Nawet diukowie i księżne rozstępowali się przed nią, widząc w niej honorowego członka rodu Lavardaców. Zamiast wpuścić ją do powitalnej kolejki, nalegali, żeby podeszła jak najbliżej drzwi. W końcu znalazła się w miejscu, z którego roztaczał się doskonały widok na to, co wyszło z karety.
Nie był to diuk. Określenie „nieszczęśnik” narzucało się samo – człowiek ten ledwie trzymał się na nogach, a jeśli miał perukę, to albo ją zgubił, albo zapomniał zabrać z powozu. Włosy – krótkie, ciemne i przerzedzone – błyszczały od potu i łoju, twarz miał tak bladą, że przybrała zielonkawy odcień. Nie był w stanie iść o własnych siłach, ale za skarby świata nie chciał wypuścić z rąk swojego nieporęcznego bagażu – okutej metalem skrzynki, z obu końców opatrzonej uchwytami. Jeden z lokajów podpierał go z prawej strony, dzięki czemu nieszczęśnik mógł swobodnie zacisnąć lewą dłoń na jednym uchwycie skrzynki. Drugi lokaj złapał drugi uchwyt tuż przed tym, jak skrzynka wypadła z drzwi powozu na ziemię. W ten sposób uformowali trzyosobową tyralierę – lokaj, nieszczęśnik, lokaj – chwiejnym krokiem ruszyli po czerwonym dywanie.
Eliza stała na tyle blisko drzwi, że usłyszała, jak Étienne zwraca się do matki:
– Czy to nie Pierre de Jonzac?
Natychmiast rozpoznała przybysza. Jego brudny i podarty strój był dawniej mundurem oficera floty wojennej. Kiedy w wyobraźni umyła biedaka, pozszywała na nim ubranie, dorzuciła mu trzydzieści funtów ciała, kilka kwaterek krwi i przyzwoitą perukę, rzeczywiście zaczął przypominać monsieur de Jonzaca.
Na ten widok w jej głowie zrodziła się teoria tłumacząca, co się właściwie dzieje. Teoria była błędna, ale niewiele się różniła od hipotez wysnuwanych przez innych gości, które miały kierować ich zachowaniem, dopóki nie poznają więcej faktów. Zgodnie z nią diuk d’Arcachon nie wysiadł z karety, ponieważ chciał najpierw odświeżyć się przed kolacją, i posłał przodem swojego adiutanta, Pierre’a de Jonzaca, ze skrzynią pełną skarbów zdobytych w dzielnej, sprawiedliwej walce na Morzu Śródziemnym i przeznaczonych na prezent dla króla Francji. Elizie przyszło nawet do głowy, że diuk, zgarnąwszy niespodziewanie zaczarowane złoto, zamiast pokaźnej masy srebrnych gąsek, przegalopował, nie zatrzymując się, przez Lyon i przywiózł zdobycz prosto do Paryża. Było to posunięcie ryzykowne, ale też fantastycznie brawurowe i niewiele brakowało, by poczuła szczery podziw dla diuka. Odwróciła się i dostrzegła stojącego nieopodal ojca de Gex, który musiał snuć podobne rozważania jak ona, bo nie spuszczał oka ze skrzynki. Za to ktoś stojący obok niego wpatrywał się natarczywie w Elizę. Przeniosła wzrok wyżej i nadziała się na nieprzeniknione spojrzenie Louisa Angleseya, hrabiego Upnor.
De Jonzac, lokaje i skrzynka pokonali dwie trzecie dystansu dzielącego ich od drzwi. Im bardziej zbliżali się do światła, tym żałośniej wyglądali. Lokaje stali na ławeczce z tyłu powozu przez cały ostatni tydzień i nawet twarze mieli pokryte warstwą drogowego błota, pod którym policzki poczerwieniały im z zimna – za to de Jonzac był cały bladopopielaty. Jego wargi stały się prawie niewidoczne, przybrawszy ten sam odcień co okalające je ciało, i cały czas się poruszały, jakby usiłował coś powiedzieć. Jeśli jednak dobywał się z nich jakiś dźwięk, Eliza nie słyszała go z tej odległości. Étienne powitał de Jonzaca, ale nie doczekał się nie tylko odpowiedzi, ale w ogóle żadnej reakcji. Razem z księżną usunął się z drogi, aby niezgrabny pochód zmieścił się w drzwiach. Eliza nie miała już wątpliwości, że stało się coś strasznego, lecz większość gości nadal funkcjonowała w oparciu o swoje błędne teorie – nie wyłączając biednego Étienne’a, który przez skórę czuł, że coś nie tu gra, etykieta jednak nie pozwalała mu wypaść z roli. Odwrócił się w stronę białej karety, aby powitać ojca, który powinien lada chwila z niej wysiąść, ale przez otwarte drzwi było widać, że pojazd jest pusty. Stajenny zatrzasnął je i klepnął w nie dwa razy, dając sygnał woźnicy. Ten strzelił z bata i zmusił półżywe konie do ostatniego wysiłku i króciutkiej przejażdżki do stajni.
– Ojcze Édouardzie! – Eliza podniosła głos, żeby zagłuszyć narastający wśród gości szmer zaskoczenia. – Proszę się zająć monsieur de Jonzakiem. Jest ciężko ranny.
Jej nos podpowiadał, że się nie pomyliła – kiedy powłóczący nogami de Jonzac i lokaje minęli ją, poczuła snujący się za nimi odór gnijącego mięsa. De Jonzac miał gangrenę. Lokaje, na wpół obłąkani z wyczerpania, szukali tylko jakiegoś dogodnego miejsca, żeby położyć go na ziemi – tymczasem trafili prosto na dworski bal. Byli skonfundowani i kompletnie zagubieni.
De Gex też to poczuł, bo żwawo wysunął się do przodu i zastąpił im drogę.

Powered by MyScript