wzrosła

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
O mały włos nie palnął się w czoło...
»
-Tam są jakieś drzwi, ludzie! Z dużym, czerwonym napisem...
»
wynalazków, dokonywanych w związku ze współpracą naukowo-lechniczna, Warszawa 1969; UNESCO Le role dli ta science et de la technologie dans te developpement economique,...
»
Pływackich, organizowanych przez ruch sportowy OLIMPIADY SPECJALNE-POLSKA...
»
Jeśli ta niewinna panna uprze się, że tylko ślub uratuje ją przed upadkiem, to wówczas on będzie miał coś do powiedzenia...
»
Rozdział piątyInspektor policji Były inspektor policji...
»
Metody badań pedagogicznych, 03...
»
osiąga dojrzałość płciową w wieku ok...
»
- Kiedy​ nazywało się Palmenthal - powiedział Isaac...
»
7RMDQDWR=QDF]\VLĊĪHPDP]QyZRGVLHG]LHüĪHPXV]ĊVLĊSDWU]HüQDRFK QLHSDQLHGRNWRU]HZ\VWĊNDáHPWRE\áR]E\WRNURSQH...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.


Ruchy ich, brzmienia głosów, śmiechy rozlegające się często na ulicy i we wnętrzach
domostw, miały w sobie tę śmiałość − i wesołość, z jakimi chodzi po świecie i patrzy na
świat − siłą. Siła oręża pobrzękującego o kamienie bruku i rzucającego w świetle słonecz-
nym połyski jak stal ostre i jak złoto świetne. Siła ogromu, który zwyciężał nieraz i był
pewnym, że zwycięży znowu. Siła ciał zahartowanych w musztrach, nie rozsłabionych w
myśleniu, które całe i z chciwością podają się ku radości życia i jego rozkosznym użyciom.
I jeszcze: jakiś rozmach szeroki, jakaś hulaszcza swoboda i zwycięska, triumfująca duma.
W szeroko od ciekawości otwarte oczy dziewczyny rzucały się, wyobraźnię jej ku sobie
ciągnęły nowość, egzotyczność, błyskotliwość, pewnego rodzaju malowniczość. Bił w nią
stamtąd powiew jakiś nierozumiany, nienazwany, lecz upalny, woni jakichś, radości nie-
znanych, i nienazwanych pełen...
Zaczęła roić.
W ciasnej, brzydkiej, dusznej izdebce zajezdnego domu, w upale nocy letnich, obok
matki po całodziennych trudach i wzruszeniach śpiącej, zaczęła roić.
„To są rycerze. Rycerskie postawy i ubiory.”
Przypominała sobie Julka do partii odjeżdżającego, prostą jego odzież pasem skórza-
nym objętą i wózek jednokonny z powożącym Teleżukiem w baraniej czapie. Takie to
było proste, pospolite, prozaiczne.
Przypominała sobie rozmowy i twarze pana Gustawa, młodych Konieckich, Julka i in-
nych jeszcze z tej młodej gromadki, którą znała. Tacy w czasach ostatnich zamyśleni by-
wali, poważni, poważnymi rozmowami zajęci i takie to bywało smutne... nudne!
A ci są tak weseli, pewni siebie i na tak szczęśliwych wyglądają, jakby żadne nieszczę-
ścia ani niebezpieczeństwa, ani smutki, ani nudy na świecie nie istniały.
Dobrze też im pewnie na świecie!
111
Niektórzy wprawdzie noszą czarne opaski na czołach. Ranieni snadź w bitwie... może
tej samej, w której Julek! Ile razy przypomni sobie o nim, serce jej uszki pokazuje i oczy
stają się wilgotne. Ale bo i po co to ludziom wojny sobie wytaczać i nawzajem zabijać,
męczyć? Wiedziała wprawdzie dokładnie, wiedziała, po co i o co ta wojna, lecz wszystkie
inne myśli tłumiła w niej myśl:
„A ja co temu wszystkiemu winną jestem? Za co ja mam pokutować?”
I serce z uszkami głęboko do wnętrza wtulonymi milkło, a głosy inne, niezrozumiane,
nienazywane, z gwałtem, z gniewem, z niecierpliwością wołały:
„Mnie wszystko jedno! Ja chcę życia, radości, świetności! Ja chcę szczęścia!”
Tak roiła śród nocy, a z rana w świeżo kupionym, ładnym kapelusiku ulicą miasteczka
biegła. Dotąd udręczeniem jej było, że takiego nie miała; uczucie wstydu, wprost cierpie-
nia dotkliwe sprawiał jej ten, w którym przyjechała ze wsi.
O tym, aby od matki nowy otrzymać, myśleć było niepodobna. Więc po krótkim waha-
niu poszła do jednej z towarzyszek starszych, majętniejszych i z najwdzięczniejszym
przymileniem się swym poprosiła: „Pożycz”. Nie spotkała się z odmową i teraz w kapelu-
siku nowym i ślicznym ze sklepu, w którym nabyła go, wybiegła, gdy uderzyły ją, wprost
jak dwa płomienie uderzyły w nią i warem ją oblały oczy idącego naprzeciw niej mężczy-
zny, jak noc czarne oczy wśród smagłej twarzy, pod kruczymi brwiami pałające. Jak do-
tknięcie żelaza rozpalonego spojrzenie to w policzki ją zapiekło. Słyszała, czuła, że on z
drogi swej zawrócił i szedł za nią. Wiedziała, kim był. Parę już razy z daleka go była do-
strzegła. On może po raz pierwszy spostrzegł ją i zauważył. Ale jak zauważył! Ślepiec
chyba nie dostrzegłby wytrysłego mu na twarz wyrazu zaciekawienia i nagłej ekstazy mi-
łosnej. Idąc i za sobą słysząc stąpanie jego równe, silne, myślała:
„Jaki wysoki, zgrabny. I ten mundur jego, zdaje się, że aż iskrzy się, aż pała...”
Iskrzyły się, pałały w blasku słonecznym ozdoby bogatego munduru kniazia.
Kniaź! Nie znała dotąd ludzi tytuły takie noszących, bo ich w rodzinnej okolicy jej nie
było. Czarem powiało na nią od wyrazu tego. Nie myślała o tym, skąd czar pochodził. Po-
chodził z wyobrażenia o bogactwie, potędze, z niepospolitości również i nowości. Nieraz
już przedtem czuła ciekawość, jak wyglądać może człowiek mający tytuł księcia. Teraz
wiedziała. Był młody, piękny, świetny.
Aż do bramy zajezdnego domu, w którym z matką mieszkała, szedł za nią. Chciał może
dowiedzieć się, gdzie mieszka, i dłużej na nią patrzeć. Słyszała wciąż za sobą kroki jego
równe, silne, czasem ostrogą srebrną pobrzękujące. U bramy domu stanęła i profilem ku
ulicy obrócona nie na niego spojrzała, lecz kędyś w górę, w górę. Miała z tym spojrzeniem
wyraz tęsknoty niewymownej, czystości anielskiej i wiedziała o tym. On zaś, na chodniku
przystanąwszy, patrzał wprost na nią, śmiało i ciekawie, z zachwyceniem. Trwało to bar-
dzo krótko, może pół minuty, lecz zadzierzgnęło pomiędzy nimi nić, której on zniknąć nie
pozwolił. Kilka już razy odtąd znalazł się na jej drodze i słuchała potem rozlegających się
za nią stąpań jego równych, silnych, z lekka i czasem srebrem ostrogi pobrzękujących.
Kilka już razy policzki jej oblały się warem, gdy oczy na sekundę, na czas mrugnięcia po-
wieki spotykały się z jego czarnym, płonącym spojrzeniem. I książęcym. I spływającym na
nią spośród świetnego munduru.
Ale nie zamienili się dotąd słowem żadnym. Była to dotąd niema gra szukających się
nawzajem wzroków i wyobraźni, krzyżujących się z sobą nici, które elektrycznością na-
pojone... Lecz po cóż gry takie opowiadać? Rzecz to powszednia i powszechna, pospolita i
na wszystkich szczeblach żywego stworzenia znana. Ince jednak wydawało się przygodą
nadzwyczajną, triumfem upajającym, przedsmakiem czy przebłyskiem czegoś nad wszyst-
ko miłego i upragnionego...

Powered by MyScript