Król przebywał w Niemczech, a Kirtsen Munk, ku zaskoczeniu wszystkich, postanowiła mu w tej wyprawie towarzyszyć. Ochmistrzyni miała teraz pełną władzę. Na dworze szeptano, że małżeńskie szczęście Christiana IV i jego małżonki Kirtsen wkroczyło w okres nowego rozkwitu i że to dlatego pani Kirsten ofiarowała się dzielić wojenne troski swego męża, co król, człowiek bardzo rodzinny, przyjął ze szczerą radością. Często nie doceniano Kirsten Munk i nazywano ją pospolitą służącą. Zupełnie niesłusznie. W rzeczywistości bowiem pochodziła ze znakomitej rodziny. Jej ojcem był potężny Ludvig Munk z Norlund, swego czasu namiestnik w Norwegii, gdzie zgromadził ogromne bogactwa, zanim nie został odwołany w 1596 roku przez bardzo jeszcze wtedy młodego króla Christiana. Matką pani Kirsten była natomiast Ellen Marsvin, jedna z najbogatszych i najbardziej wpływowych kobiet w Danii. I jedna z najbardziej podstępnych. Matkę i córkę cechowało to samo zamiłowanie do intryg i ta sama żądza pieniędzy, lecz Kirsten, w przeciwieństwie do matki, była kobietą głupią i płytką. Mało kto więc traktował jej nagłą decyzję towarzyszenia mężowi do Niemiec jako wyraz miłości. Odbierano to raczej jako pragnienie przygody. We Frederiksborg jednak nikt za nią nie tęsknił. Nawet chłopiec stajenny zmartwił się, kiedy Cecylia przyszła po Florestana. - Proszę go mocno trzymać, pani margrabino! Ale nie za mocno! On nie poddaje się łatwo. - Czy nie ma jakiegoś innego konia? - Cały dwór jest na polowaniu, wasza wysokość. - Wobec tego życz mi powodzenia - westchnęła Cecylia i dosiadła konia. - Czy ktoś go potem odbierze? - Ja się tym zajmę. Powodzenia, wasza wysokość! I rzeczywiście, powodzenia potrzebowała od samego początku. Florestan tańczył pod nią niespokojnie, lecz jakoś zdołała go opanować i niespokojna podróż mogła się zacząć. Wielokrotnie musiała się zmagać z narowistym zwierzęciem, by zmusić je do utrzymania właściwego kierunku. Wszystko szło jednak nieźle, dopóki nie dotarli na dziedziniec Gabrielshus. Tam wypadła im na spotkanie sfora ujadających psów i wierzchowiec, w dzikim przerażeniu, stanął dęba. Cecylia nie miała najmniejszej możliwości powstrzymania go. Sparaliżowana ze strachu czuła, jak zsuwa się z konia i leci na ziemię głową w dół. Florestan zniknął za bramą i pomknął prosto do Frederiksborg. Psy lizały Cecylię po twarzy. Zdławionym głosem wzywała pomocy. Z domu wybiegł kamerdyner Alexandra, a za nim reszta służby. - Pomóżcie mi - szeptała Cecylia. - Spadłam z konia. - Widzieliśmy wszystko - odparł kamerdyner poruszony. - To był rozhukany koń. Dlaczego...? - Zostałam do tego zmuszona - jęknęła Cecylia. - Ponieważ ja nie... nie chciałam jechać do Dalum Kloster... Przecież chyba nie powinnam była jechać, Wilhelmsen? - Oczywiście, że nie, wasza wysokość. Proszę mi podać rękę. Cecylia krzyknęła z bólu: - Och, dziecko! Pomóżcie mi! Z troską i największą życzliwością przenieśli ją do domu i ułożyli na szerokim łożu w sypialni. - Poślijcie po znachorkę, jak ona się tam nazywa - krzyknął kamerdyner. - Jak najszybciej! Fale bólu przenikały ciało Cecylii. Przy upadku uderzyła się też w głowę i nagle poczuła, że ogarnia ją ciemność. Ocknęła się pod wpływem kolejnego ataku przejmującego bólu. Przy łóżku chorej siedziała szwagierka Ursula. - Dziecko - szepnęła Cecylia, zaciskając oczy. - Dziecko Alexandra. Stracę je! - No dobrze, już dobrze - powiedziała Ursula ostro: Leż spokojnie! Stara Signe zaraz przyjdzie. Wszystko będzie dobrze. - Nie - szeptała Cecylia bliska omdlenia. - Nie będzie dobrze. Czuję to. Zaczęła płakać. Ciężkim, spazmatycznym płaczem, który sprawiał ból całemu ciału. - Tak chciałam... dać Alexandrowi... dziecko. A on... tak się cieszył... że ród nie wymrze. I teraz... wszystko przepadło. Cecylia nie oszukiwała Ursuli. Ona naprawdę uważała, że dziecko jest Alexandra. Współudział pana Martiniusa w całej sprawie uważała za rzecz zgoła nieistotną. Bo to o Alexandrze myślała wtedy, tam, w tej szopie przy cmentarzu. Ursula, wbrew swojej woli wzruszona, objęła chorą. - Najdroższa Cecylio - szepnęła zdławionym głosem. - Najdroższa Cecylio! W kolejnym ataku bólu Cecylia przytuliła się do niej. - Tak chciałam sprawić mu radość. Był dla mnie... taki dobry. Chciałam... Nie była w stanie mówić więcej. - A ja byłam potworem - powiedziała Ursula, której także łzy spływały po policzkach. - Czy możesz mi wybaczyć, Cecylio? Czy Alexander mi wybaczy? Nienawidziłam go za to, co zrobił naszemu nazwisku. A to wszystko były złośliwe plotki! - Och, Ursulo - szeptała Cecylia. - Ursulo! Nagle krzyknęła rozdzierająco. Czuła, że jakaś siła rozszarpuje od wewnątrz jej ciało, i uświadomiła sobie, że lepka ciecz zalewa łóżko. - Alexander! - krzyczała, a jej wołanie niosło się przez zamkowe pokoje. Ursula tuliła ją do siebie. - A ja wam nie wierzyłam - szeptała. - Nie wierzyłam w waszą miłość! Przez wiele dni Cecylia nie miała siły wstać z łóżka. Uderzenie w głowę sprawiło, że przy każdym ruchu była bliska omdlenia. Leżała i wyglądała przez okno albo zapadała w drzemkę, niezdolna do żadnych uczuć. Jej myśli błądziły gdzieś po bezdrożach, wirowały, nie mogąc skupić się na niczym. Pewnego wieczora, kiedy sprzątnięto już po kolacji, przyszła Ursula i usiadła przy łóżku. - No i jak się dzisiaj czujesz? - zapytała z przyjazną troskliwością. - Nie wiem - odparła Cecylia. - Szczerze mówiąc, nie wiem. Po prostu nic nie czuję. Ursula ścisnęła jej rękę. - Jaka ja byłam niesprawiedliwa wobec was. Przede wszystkim wobec Alexandra. Cecylia odwróciła powoli głowę i spojrzała na szwagierkę. - Nie - rzekła spokojnie. - Tak całkiem niesprawiedliwa nie byłaś. Alexander miał swoje zmartwienia. Ursula zesztywniała. - Spróbuj popatrzeć na niego życzliwszym wzrokiem, Ursulo! Alexander był bardzo, bardzo nieszczęśliwym człowiekiem.
|