Robin popatrzyła na mnie, zaczęła coś mówić, westchnęła. - Gdzie to jest? - W West Valley. O tej porze dwadzieścia pięć minut jazdy. Niedługo wrócę. - Bądź ostrożny, Alex, dobrze? - Nie martw się, nic mi nie będzie. Pocałowałem ją jeszcze raz. - Spróbuj zasnąć. Ale kiedy przestępowałem próg, była zupełnie rozbudzona. Zima przyszła do południowej Kalifornii późno i trzymała się zawzięcie, zanim minęła. Jak na wczesną wiosnę było zimno; zapiąłem marynarkę, wychodząc na taras, i zbiegłem po frontowych schodach. Ktoś kilka lat temu posadził kwitnący w nocy jaśmin; krzewy rozrosły się i teraz dolinę od marca do września spowijał ich ciężki zapach. Odetchnąłem głęboko i pomyślałem o Hawajach. Seville stał w garażu, obok toyoty pick-upa Robin. Był pokryty kurzem i potrzebował przeglądu, ale posłusznie zapalił. Dom stoi na końcu krętej, starej ścieżki do jazdy konnej i trzeba się trochę nagimnastykować, żeby bez zadrapań przecisnąć się cadillakiem pod drzewami. Ale po tylu latach potrafiłbym to zrobić przez sen, więc wycofałem z szarpnięciem, szybko wykręciłem i ruszyłem w dół. Wjechałem w Beverly Glen Drive i potoczyłem się z górki w stronę Sunset. Nasza część doliny ma wiejski urok - małe, drewniane domy na palach, z witrażykami w oknach, naklejki „Ratujmy wieloryby” na zderzakach starych volvo, targ naturalnych produktów - ale tuż przed Sunset zaczynają się strzeżone osiedla. Na bulwarze skręciłem w prawo i pojechałem do przelotówki San Diego. Seville przemknął obok północnej granicy campusu UCLA, południowej bramy Bel Air, rozległych posiadłości na działkach za milion dolarów. Kilka minut później zobaczyłem wiadukt Czterysta Piątej. Skierowałem Seville na wjazd i wskoczyłem na autostradę. Prawym pasem wlokło się kilka cystern, lecz pięć pasów należało do mnie. Asfalt unosił się przede mną, pusty i lśniący jak grot strzały w nieskończoność mknący ku horyzontowi. Czterysta Piąta to fragment arterii, który przecina Kalifornię w pionie, biegnąc równolegle do wybrzeża od Baja do granicy Oregonu. W tej części stanu tunelem przebiega pod górami Santa Monica; tej nocy szczyty, które oszczędzono, rysowały się w mroku, a ich wyniosłe, pyliste podnóża porastała szczecina pierwszej wiosennej roślinności. Droga wzbiła się do góry przy Mulholland, a potem opadła w stronę San Fernando Valley. Zapierający dech w piersiach widok - pulsująca tęcza dalekich świateł - pojawił się nagle, lecz przy stu dziesięciu na godzinę równie szybko zniknął. Skręciłem w prawo, wjechałem na Ventura Freeway West i przyspieszyłem. Przemknąłem przez dwadzieścia kilometrów przedmieść: Encino; Tarzane (tylko w L.A. podmiejską dzielnicę można było nazwać od czło-wieka-małpy); Woodland Hills. W podnieceniu ściskałem obiema rękami kierownicę, zbyt spięty, żeby słuchać muzyki. Tuż przed Topangą czerń nocy ustąpiła eksplozji barw, mrugającemu wachlarzowi szkarłatu, bursztynu i kobaltowego błękitu. Zupełnie jakby na środku autostrady ktoś postawił olbrzymią choinkę. Miraż czy nie, zahamowałem. O tej porze autostradą jechało niewiele samochodów, dość jednak - stojących zderzak w zderzak - by stworzyć korek jak o czwartej po południu. Siedziałem przez chwilę, z silnikiem na luzie, a potem uświadomiłem sobie, że pozostali kierowcy wyłączyli silniki. Niektórzy wysiedli i opierali się o maski i bagażniki; palili papierosy, rozmawiali albo po prostu patrzyli w gwiazdy. Ich pesymizm był tak przemożny, że i ja zgasiłem silnik. Przede mną stało srebrne porsche targa. Wysiadłem i podszedłem do niego. Za kierownicą siedział ciemnowłosy mężczyzna pod czterdziestkę. Gryzł ustnik zgaszonej fajki i przeglądał jakieś prawnicze czasopismo. - Przepraszam, może mi pan powiedzieć, co się dzieje? Kierowca porsche podniósł wzrok znad pisma i spojrzał na mnie przyjaźnie. Sądząc po zapachu, jego fajka nie była nabita tytoniem. - Wypadek. Wszystkie pasy zablokowane. - Długo pan już tu stoi? Szybkie spojrzenie na roleksa. - Półgodziny. - Wie pan może, kiedy przywrócą ruch? - Nie. To jakiś paskudny wypadek. Włożył fajkę, z powrotem do ust, uśmiechnął się i wrócił do lektury artykułu o kontraktach w transporcie morskim. Poszedłem dalej lewym poboczem autostrady, mijając rzędy stojących samochodów. Wozy jadące w przeciwną stronę też zwolniły, bo kierowcy chcieli zobaczyć, co się stało. Coraz bardziej śmierdziało benzyną, a moje uszy wychwyciły elektryczny zaśpiew: liczne policyjne radia nadawały niezależnie od siebie. Jeszcze kilka metrów i wszystko zobaczyłem. Olbrzymia ciężarówka - dwie przyczepy i osiemnastokołowiec - złożyła się jak scyzoryk w poprzek drogi. Jedna przyczepa wciąż stała, prostopadle do białej, przerywanej linii; druga przewróciła się na bok, dobrą jedną trzecią zwisając za krawędź autostrady. Łączyła je teraz plątanina poskręcanych drutów. Pod olbrzymim metalowym trupem tkwił błyszczący, czarny samochód osobowy, zgnieciony jak puszka po piwie. Parę metrów dalej stał większy sedan, brązowy ford, bez szyb; jego przód przypominał harmonijkę. Pół tuzina karetek i pluton samochodów straży pożarnej i patrolu autostrady mrugały światłami na włączonych klaksonach. Kilku mundurowych kręciło się dookoła forda, a dziwna maszyna, wyposażona w tępy ryj z wielkimi nożycami, rozcinała pogięte drzwi pasażera. Do karetek wsuwano okryte kocami ciała na noszach. Niektóre były podłączone do kroplówek i obchodzono się z nimi delikatnie. Inne, w workach na zwłoki, rzucano jak bagaż. Z jednej z karetek dobiegł mnie jęk, wyraźnie ludzki. Asfalt pokrywały szkło, paliwo i krew. Funkcjonariusze patrolu autostrady stali w pozycji „spocznij” i obserwowali, co się dzieje. Jeden z nich zobaczył mnie i zdecydowanym gestem kazał mi wracać. Kiedy nie posłuchałem, ruszył w moją stronę z miną niewróżącą nic dobrego.
|