Z dziesiątków tysięcy gardeł wyrwały się ochrypłe wiwaty. Przewodniczący konwentu serdecznie uścisnął mu dłoń, gdy Gordon przechodził obok stołu prezydialnego. Odliczał kroki, dopóki nie ujrzał żółtej taśmy. Uśmiechał się szeroko i machał rękami, odwracając się to w jedną, to w drugą stronę. Po skórze przebiegały mu dreszcze wywołane czy to błyskaniem fleszy, czy wznoszącymi się falami okrzykami tłumu lub gwałtowniejszymi ruchami ludzi na trybunach. Kiedy żona i córki stanęły obok niego, dreszcze jeszcze się nasiliły. Dopiero dwadzieścia osiem minut później - po wrzaskliwych , “Napawa mnie dumą, że jestem Amerykaninem” oraz “Zwyciężymy” i po zniknięciu ostatniego balonika w mroku nocy - mógł się wreszcie rozluźnić. Gdy nadszedł czas zejścia z podium zatłoczonego partyjnymi luminarzami, Gordon przypomniał sobie, że nie wykonał żadnego gestu pod publikę. Z pierwszych szeregów delegacji wybrał zabawnie ubraną kobietę w czerwonym kapeluszu z dziesiątkami zjazdowych plakietek przypiętych do bluzki. Uśmiechnął się do niej i wyciągnął rękę, jakby mierzył z pistoletu. Szybko przygiął palec i zawadiacko puścił oko. Jednocześnie błysnęły dziesiątki fleszy. Następnego ranka jego zdjęcie z wymierzonym palcem znalazło się na pierwszych stronach wszystkich najważniejszych gazet. SALA PRZYLOTÓW LOTNISKA KENNEDY'EGO 17 sierpnia, 07.00 GMT (2.00 czasu lokalnego) - Papa, smotri! - zawołała piskliwie Masza, wskazując za oknem samolotu stłoczone drapacze chmur Nowego Jorku. - Mów tylko po angielsku, Maszeńka - szepnął Piotr Andrejew do ucha trzyletniej córeczce. - Pamiętaj, co ci z mamą tłumaczyliśmy. Tylko po angielsku. To taka zabawa, dobrze? - Okay - wycedziła dziewczynka. Piotr cmoknął ją w policzek. Jego żona Olga i pięcioletnia Oksana siedziały w milczeniu. Jak dotąd ich ucieczka z pogrążającej się w chaosie Rosji przebiegała bez kłopotów. Pozostał już tylko ten ostatni etap. Nie odzywali się do czasu wylądowania i przez całą drogę do punktu odpraw. Lotnisko było dokładnie strzeżone. Pod ścianami w hali przylotów stali umundurowani ochroniarze z pistoletami maszynowymi. Celnicy otwierali każdy bagaż i skrupulatnie przeglądali jego zawartość. Nawet psa w klatce odstawili na bok i między prętami wsuwali do środka czujnik wykrywający materiały wybuchowe. Przestraszone zwierzę uskakiwało na boki i kłapało zębami. Jego warczenie działało Piotrowi na nerwy, ale Maszeńka była zachwycona. Andrejew musiał ją ciągnąć, bo bez przerwy odwracała się w stronę psa. Ani na chwilę nie wypuszczał z palców jej rączki, gotów ją ścisnąć boleśnie, gdyby odezwała się po rosyjsku. Zaschło mu w gardle, gdy w końcu stanęli przed oficerem straży granicznej. Ten dokładnie obejrzał szwajcarskie paszporty, kilkakrotnie przenosząc wzrok z ich twarzy na zdjęcia. Piotrowi skojarzyło się to z drobiazgową kontrolą w byłym Związku Radzieckim. Sporo się zmieniło od czasu mojego ostatniego pobytu w Ameryce, pomyślał. - Są państwo Szwajcarami? - zapytał oficer, szybkim ruchem rozpinając suwak torby podróżnej. - Tak - odparł Piotr. Serce zabiło mu mocniej. Nie był pewien, czy metki i plakietki nie wzbudzą żadnych podejrzeń. Ze skrytki bankowej w Zurichu zabrali przygotowane zawczasu paszporty i pieniądze, a potem zaopatrzyli się w rzeczy podróżne pochodzące wyłącznie z Europy Zachodniej. - Przyjechali państwo na wakacje, panie Hoffman? - Tak. Zamierzamy odwiedzić Disney World. - Macie już państwo bilety do Kalifornii? - spytał oficer. Włożył cienkie jednorazowe rękawiczki i zaczął zaglądać między złożone w torbie ubrania. - Na Florydę - poprawił go Piotr, wyjmując z kieszeni marynarki folder z biletami. - Do Orlando. Jedziemy do Disney Worldu, a nie do Disneylandu. Tamten zerknął na folder Delta Airlines, ale nawet po niego nie sięgnął, toteż Andrejew schował go z powrotem. Wewnątrz rzeczywiście znajdowały się bilety lotnicze do Orlando, tyle że nie zamierzali ich wykorzystać.
|