Dwa palce lewej ręki odemknęły się, ukazując drobną rankę. Jej brzegi były lekko rozwarte; ranka zaczęła krwawić. Czerwone krople spadały na białą powłokę pianową stołu. Tego było już za wiele dla Rohana. Nie zasłoniwszy nawet całunem umarłego, wybiegł z kajuty i zmierzał, roztrącając
skupionych przed nią ludzi, do głównego wyjścia, jakby go coś goniło.
Jarg zatrzymał go u komory ciśnień, pomógł założyć aparat tlenowy, nawet
ustnik wetknął mu między wargi.
— Nic nie wiadomo, nawigatorze?
— Nie, Jarg. Nic. Nic!
Nie wiedział, z kim jedzie na dół windą. Silniki maszyn wyły na obrotach.
Wiatr wzmógł się i fale piasku przelatywały, siekąc powierzchnię kadłuba, chropawą i nierówną. Rohan zapomniał zupełnie o tym zjawisku. Podszedł do rufy
i wspiąwszy się na palce, dotknął końcami palców grubego metalu. Pancerz był
jak skała, właśnie jak bardzo stara, wypróchniała powierzchnia skały, najeżona twardymi gruzełkami nierówności. Widział między transporterami wysoką sylwetkę inżyniera Ganonga, ale nawet nie próbował pytać go, co sądzi o tym feno-menie. Inżynier wiedział tyle co on. To znaczy nic. Nic.
Wracał z kilkunastoma ludźmi, siedząc w kącie kabiny największego trans-
portera. Jak z wielkiego oddalenia słyszał ich głosy. Bosman Terner mówił coś o zatruciu, ale zakrzyczano go.
— Zatrucie? Czym? Wszystkie filtry są w doskonałym stanie! Zbiorniki pełne
tlenu. Zapasy wody nienaruszone. . . żywności w bród. . .
— Widzieliście, jak wyglądał ten, któregośmy znaleźli w małej nawigacyj-
nej? — spytał Blank. — Znałem go. . . Nie byłbym go poznał, ale miał taki sy-
gnet. . .
Nikt mu nie odpowiedział. Powróciwszy do bazy, Rohan udał się prosto do
Horpacha. Ten orientował się już w sytuacji, dzięki transmisji telewizyjnej i ra-portom grupy, która wróciła wcześniej, przywożąc także kilkaset wykonanych
36
zdjęć. Rohan poczuł mimo woli ulgę, że nie musi relacjonować dowódcy tego, co widział.
Astrogator przyjrzał mu się uważnie, wstając od stołu, na którym mapę okoli-
cy zalegały odbitki fotograficzne. Byli we dwóch, w dużej kajucie nawigacyjnej.
— Niech się pan weźmie w garść, Rohan — powiedział. — Rozumiem, co pan
czuje, ale potrzebny jest nam przede wszystkim rozsądek. I opanowanie. Musimy dojść sedna tej obłąkanej historii.
— Mieli wszystkie środki zabezpieczenia: energoboty, lasery, miotacze.
Główny antymat stoi tuż przy statku. Mieli to samo, co my — bezbarwnym gło-
sem powiedział Rohan. Usiadł nagle. — Przepraszam. . . — powiedział.
Astrogator wyjął z szafki ściennej butelkę koniaku. Stary środek, czasem się
przydaje. Niech pan to wypije, Rohan. Używano tego dawniej, na polach bitew. . .
Rohan przełknął w milczeniu palący płyn.
— Sprawdzałem liczniki zbiorcze wszystkich agregatów mocy — powiedział
takim tonem, jakby się skarżył. Nie zaatakowało ich nic. Nawet nie dali jednego strzału. Po prostu — po prostu. . .
— Zwariowali? — poddał spokojnie astrogator.
— Chciałbym chociaż tego być pewnym. Ale jak to możliwe?
— Widział pan księgę pokładową?
— Nie. Gaarb zabrał ją. Pan ją ma?
— Tak. Po dacie lądowania są tylko cztery zapisy. Dotyczą tych ruin, które
pan badał — i. . . „muszek”.
— Nie rozumiem. Jakich muszek?
— Tego nie wiem. Dosłownie brzmi to tak. . .
Podniósł ze stołu otwartą księgę.
— „ Żadnych oznak życia na lądzie. Skład atmosfery”. . . to są dane analiz. . .
o, tutaj. . . „O 18.40 drugi powracający z ruin patrol gąsienicowy dostał się w lokalną burzę piaskową, o znacznej aktywności wyładowań atmosferycznych. Kon-
takt radiowy nawiązany, mimo zakłóceń. Patrol donosi o odkryciu znacznej ilości muszek, zalegających. . . ”
Astrogator urwał i odłożył książkę.
— A dalej? Czemu pan nie kończy?
— To jest właśnie koniec. Na tym urywa się ostatni zapis.
— I więcej nie ma nic?
— Resztę może pan zobaczyć.
|