Płacą duże pieniądze za szkołę Leili. Nie widzę powodu, dla którego miałaby spędzać połowę weekendów z kimś takim jak on. – Ale Lloyd jest jedynym ojcem, jakiego zna. Crystal musi zależeć na tym, by utrzymywała z nim bliskie stosunki. – Jeśli rzeczywiście o to jej chodzi. Może woli mieć więcej wolnego czasu. Zachowanie Leili przekracza normy typowe dla dziewczynek w jej wieku. Widać wyraźnie, że dziewczyna ma problemy. Jestem pewna, że Lloyd nie mógł znieść Dowa i jego ingerencji w tę sprawę. Zamiast tracić czas z Blanche, powinna pani była porozmawiać z Lloydem. Trigg powiedział mi, że Lloyd mieszka w małej pracowni na tyłach domu stojącego na rogu Missile i Olivio. Zaparkowałam na ulicy i pieszo ruszyłam wąskim podjazdem. Po obu stronach rosły gęste krzewy, z których – gdy przechodziłam – spadały krople wody. Na trawie na końcu podjazdu stał zaparkowany chevrolet rocznik 1952. Na masce leżało parę wilgotnych liści, ale poza tym samochód był czysty i dobrze utrzymany. Podwórko na tyłach domu było zarośnięte, a mała drewniana pracownia mogła kiedyś służyć jako szopa na narzędzia. Weszłam na dwa drewniane schodki i zapukałam do drzwi. Nikt nie odpowiadał. Obeszłam domek dookoła, zaglądając przez okna do środka. Dostrzegłam cztery małe pomieszczenia: pokój dzienny, kuchnię i dwie sypialnie połączone łazienką. Nigdzie nie było żywego ducha. Podeszłam raz jeszcze do frontowych drzwi i nacisnęłam klamkę. Drzwi się otworzyły. Stanęłam w progu, ale nikt nie wyszedł mi na spotkanie. Kiedy weszłam do środka, moje kroki odbijały się echem na kamiennej podłodze. W domku pachniało wilgocią. Podłogi pokrywało zniszczone linoleum. W pierwszej sypialni wszędzie leżały porozrzucane wieszaki na ubrania. Szafa była pusta. W drugiej sypialni na podłodze leżał nagi materac, a kiedy otworzyłam drzwi szafy, zauważyłam schowane po prawej stronie dwa ciasno zwinięte koce. Okno w tej sypialni było uchylone, czego nie zauważyłam, obchodząc dom dookoła. Może Lloyd zakradał się tutaj na noc. Każdy mógł przemknąć niezauważony w cieniu żywopłotu i wśliznąć się do domku. W łazience nie znalazłam nic poza wanną na nóżkach w kształcie łap i toaletą z plamami rdzy. Szafki w kuchni były otwarte. Na blacie stał plastikowy kubek z resztkami jakiegoś napoju. Pachniał jak cola z bourbonem lub coś równie mocnego. Otworzyłam wszystkie szuflady. Jako optymistka z natury zawsze mam nadzieję, że uda mi się trafić na jakiś ślad, najlepiej na kartkę z adresem prowadzącym prosto do celu. Szybko obeszłam domek jeszcze raz, ale nic nie znalazłam. Wychodząc, zamknęłam za sobą drzwi i ruszyłam przez podwórko w stronę dużej werandy na tyłach białego domu. Kuchenne drzwi były w połowie oszklone, dostrzegłam więc w środku kobietę w fartuchu zajmującą się zgrają kotów. Doliczyłam się siedmiu: dwa były łaciate, jeden czarny, dwa bure, jeden rudy i jeden długowłosy pers wielkości sporego mopsa. Zastukałam w okno. Kobieta podniosła wzrok i rzuciła mi groźne spojrzenie. Była wysoka i bardzo szczupła, z siwymi warkoczami upiętymi w koronę. W kuchni odbywała się najwyraźniej ceremonia karmienia kotów, gdyż zwierzaki otaczały kobietę z nabożną czcią, ocierały się o jej nogi i otwierały pyszczki, by miauczeniem domagać się swojej porcji. Dla mnie przypominało to trochę niemy film, gdyż zza szyby nie dobiegał na zewnątrz żaden dźwięk. Widziałam, że kobieta coś do nich mówi, pewnie stwierdza po raz kolejny, że są strasznie rozpuszczone i dokuczliwe. Kiedy postawiła miski na podłodze, wszystkie zabrały się ostro do jedzenia – siedem łepków pochyliło się niczym do kociej modlitwy. Kobieta otworzyła drzwi i zaraz dobiegł mnie charakterystyczny zapach. – Nie jest do wynajęcia – powiedziała głośno. – Widziałam, jak pani oglądała ten domek, ale nic z tego. Następnym razem, zanim pani gdzieś się wedrze, proszę najpierw spytać, czy wolno. – Miała dość luźną sztuczną szczękę, którą przy każdym zdaniu poprawiała ruchem warg i języka. – Przepraszam. Nie wiedziałam, że ktoś tu jest. – To chyba widać, prawda? – odparła. – Przez szesnaście lat wynajmowałam ten domek za dwieście dolarów miesięcznie. I miałam za lokatorów samych lumpów. Stale się zmieniali, a większość to zwykli włóczędzy. Dopiero Paulie wytłumaczyła mi, że za takie pieniądze nie mogę się spodziewać niczego lepszego. Teraz żądam osiemset pięćdziesiąt, ale domek stoi pusty. Też mi poprawa.
|