Znowu ten głos. Quine rozpoznał cytat z Zapisków Leonarda. W mrokach umysłu drzemały niezliczone głosy, martwe, żywe, nie narodzone. Odkąd pracował nad “Promiennością”, śniły mu się często. Teraz wtargnęły w czas czuwania. Ludzie, nie szczędźcie swych grzbietów, by podeprzeć dowodem to złote łajno pomysłu. Na drugim komputerze, zabezpieczonym stalową osłoną, czekały symulacje prętów. Abstrakcyjne kształty w jasnych kolorach obracały się na ekranie. Jałowa satysfakcja programowania. Całkowicie samowystarczalne mechaniczne światy. Były jak pornografia - krzykliwe, pozbawione subtelności. Można przeprowadzić symulację każdego nie całkiem jeszcze wyjaśnionego zjawiska; symulacja to krok do sukcesu, a sukces dawał podstawę do ubiegania się o fundusze. Realizacja to, jakby powiedział Highet, problem “środków”. Obraz znikł i wpłynął do debuggera. Linie programu napełniły ekran - void qelem, malloc(xarray), atof(nptr), zawiły, na wpół obłąkany żargon. Quine przestał dostrzegać słowa, natomiast wzrokiem chwytał piksele, okruchy światła uwięzionego w przepływających symbolach. Czymże jest światło? Wielką tajemnicą. Powierzchnie wrą kwantowym ogniem. Jak to nieme rojenie wpisuje w nasze dusze piękno, niepokój lub smutek? Oczy to poszukujące przyczółki mózgu i kanał do naszego serca. Być może oko nie wysyła, jak chciał Archytas, oświetlających promieni, lecz to, co wiemy na ten temat obecnie, nie jest o wiele pewniejsze. Teraz oczami duszy i kanałem serca przepływał obraz czerwonawych włosów Kate, jej pełnych ust i policzków, dołków w podbródku i ciemnych oczu obramowanych drucianymi okularami. Te cechy, jak klucz do zamka, pasowały do jego serca. Jej ściągnięte łopatki pod obcisłym kostiumem gimnastycznym. Poznali się na zajęciach jogi. Flirt, obiad, kilka randek. Miała dwadzieścia trzy lata, on trzydzieści cztery. Stąd jego powściągliwość i - paradoksalnie - jego wiara, że tylko on może powoływać się, kiedy chce, na tę różnicę wieku. Okazała mu zainteresowanie, co dobrze wróżyło znajomości. Lecz kiedy w końcu obnażył swą potrzebę radości i nadziei, tak długo odkładaną, usłyszał tylko gorzkie błaganie. Oszczędź mi tego. Któż by nie uciekł po czymś takim? Patrzyła na niego łagodnie. Och, Philipie, stosowny moment już przeszedł. Po prostu nam się to nie przydarzyło. Jest ktoś inny. Że też stosowny moment może przejść. Że do tego dopuścił. Że nie dostrzegł, jak przechodzi. Od tamtej chwili upłynęły prawie dwa lata, ale nadal czuł ból. Wymacał dłonią tętnicę szyjną. Szesnaście w ciągu dziesięciu sekund: dziewięćdziesiąt sześć. Teraz wszystko go niepokoiło: bóle żołądka, głowy, zadyszki, plamki w polu widzenia. Niebieskie pigułki z wyciętym trójkącikiem nie działały. Z pewnością nie wtedy, gdy w perspektywie miał zebranie. Ranek ciągnął się bez końca. Od czasu niepowodzenia z Kate nic mu się nie udawało i w całym swym życiu dostrzegał wyłącznie oznaki niepowodzeń i pustki. Quine unikał tej części budynku, gdzie pracowali młodzi teoretycy Higheta, sekcji X lub, jak ochrzcili ten dział starsi pracownicy, “kojca”. Lecz dziś jego zwykłe wyjście zostało zablokowane przez grupę wycieczkową złożoną ze zmęczonych dorosłych i znudzonych dzieci z pomalowanymi twarzami. - ...maleńkie roboty, które naprawdę reperują ludzkie komórki... - mówił właśnie przewodnik. Quine ominął tablicę: “Uwaga! Trwa wycieczka. Nie rozmawiać na tematy tajne”. Zalały go tony Brahmsowskiego Requiem, nastawionego na cały regulator, walczące o lepsze z produktem zespołu Dupni Surferzy i zgiełkiem symulowanej bitwy. - O ty w mordę! Ale mu dowalił! - odezwały się pełne podziwu krzyki. Śmiech przestał do niego docierać, gdy minął otwarte pomieszczenie z trzema lodówkami obstawionymi od podłogi do sufitu skrzynkami wody sodowej. Skręcił na klatkę schodową i po metalowych, szczękających stopniach podszedł do metalowych otwartych drzwi, podpartych koszem na śmieci, cichych, pomimo ostrzeżenia: “Uruchamiasz sygnał wyjścia awaryjnego”. Wyszedł na platformę załadowczą, pomiędzy dwa brązowe pojemniki na śmieci z zakazem “Nie wrzucać niebezpiecznych odpadów”. Zszedł na wybrukowaną uliczkę, a potem odskoczył przed nadjeżdżającym wózkiem z napisem “Daihatsu”. Znalazł się wśród kawałów zerwanego asfaltu i zgniecionej gąsienicami ziemi. Szedł przy wzmocnionym siatkowym płocie “Credne Construction”, potem obok trzech niebieskich kabin “Port-o-let” i zniknął za trzema błyszczącymi walcowatymi zbiornikami o nazwie: “Pojemnik z wieloskładnikową plastalą. Przed instalacją przeczytać instrukcję B dotyczącą stosowania plastali”. Zbiorniki umieszczono na przyczepach transportowych. Quine zatkał nos i usta, by nie czuć smrodu jasnozielonego szlamu, wylewającego się z otwartej rury na szarą ziemię. Wreszcie dotarł do głównej drogi i, po okazaniu identyfikatora, minął punkt kontrolny. Wszedł do Budynku 101 i przeszedł przez hol, gdzie - ku zbudowaniu odwiedzających i inspiracji pracowników - wystawiono modele bomb, laserów, satelitów, detonatorów oraz fotografie słynnych noblistów, którzy to wszystko zaprojektowali. Dotarł w końcu do sali konferencyjnej, gdzie zgromadzili się już wszyscy, oprócz Higheta. - Był to, powiedziałbym, typ marksistowskiego radykała. Tak radykalny, że własna matka odcięła go od familijnych pieniędzy. Cześć, Philipie. Jak zwykle czekamy na Leo. Więc teraz jest w Pradze i sprzedaje Czechom laptopy. No, nareszcie przyszedł. - O kim mówicie? Wygląda, jakby właśnie on wykoncypował, że wolne rynki to dyplomacja prowadzona innymi środkami. Słuchajcie wszyscy, to jest Jef Thorpe, tuż po doktoracie na Uniwersytecie w Utah, przyjechał, by rzucić na nas okiem. Jef pracował z Fishem i Himmelhochem nad zimną syntezą jądrową i chciałem tylko powiedzieć, byście nie wierzyli we wszystko, co czytacie w “Naturę”. Coś w tym jest, kiedyś sami w to wnikniemy. Jef, to jest Aron Kihara, nasz nowy rzecznik prasowy; jest atakowany za moje wybryki. Bernd Dietz, materiały i badania. Frank Szabo, systemy zintegrowane. Phil Quine, nasz guru od ogniskowania promieni rentgenowskich. Philipie, Jef robił interesujące badania z twojej dziedziny, powinieneś z nim porozmawiać. Wszyscy obecni? No, to do dzieła.
|