Boka mówił z węgierskim akcentem i miał ograni­czony zasób słów...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
Mimo tych problemów oraz mimo braku zgodności między własno­ściami cząstek przewidywanych w teoriach supergrawitacji a własnościami cząstek...
»
zanosi³o siê na to, ¿e wp³yw jego stanie siê powszech­nym; ale Bóg wypuœci³ ze swego oœrodka b³yskawicê mocy, b³yskawicê gniewu potê¿niejsz¹ od...
»
Wyjątek z tajnych instrukcji Wysokiej Wenty17„Papież, jaki by nie był, nie zbliży się nigdy do tajnych stowa­rzyszeń; to tajne stowarzyszenia powinny...
»
W ciągu kilku następnych sesji Cletus pracował wraz z całą grupą nad tym, by wszyscy potrafili osiągnąć uczucie unosze­nia się, nie zapadając przy tym w sen...
»
Durnik spojrzał na postrzępione kontury kilu o powierz­chni dwóch stóp kwadratowych, które tarły ściany, gdy rufa okrętu kołysała się leniwie na...
»
Z drugiej strony - albo raczej właśnie z powodu te­go kompletnego braku uczuć - madame Gaillard miała bezlitosny zmysł porządku i sprawiedliwości...
»
Jeszcze raz powracam do zanalizowania tej paskalowskiej konkluzji: Prawdziwa wiara znajdzie się dokładnie w poło­wie drogi między przesądem a libertynizmem...
»
Doktor William Abrahams z Instytutu Badań Motywacji Ludzkich w Seattle wyraził w telewizji przekonanie, że Ame­rykanie osiągnęli “nieodwołalnie ten stan,...
»
Jednak zanim jeszcze komisja kontrolna (kierowa­na przez Paula Volckera) zdołała się zebrać, „przedsiębiorstwo holokaust" zaczęło nalegać na zawarcie...
»
Mackiewicz Stanisław (Cat), Myśl w obcęgach7 czerwca 1954 roku zostaje powołany na premiera polskie­go rządu emigracyjnego (pozostaje nim, a także...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

W jego rodzimym języku nie było w ogóle rodzajów gramatycznych, więc o wszystkim mówił w rodzaju męskim: „on” o szynce, którą kupił w sklepie, o ekspedientce, która mu ją sprzedała, o ulicy, jaką wracał do domu, i o godzinie, którą wybił zegar na kościele. Nie odmieniał też w niemieckim czasowników, tylko używał bezokolicznika czasu te­raźniejszego bez Względu na to, czy chodziło o nie­dawną przeszłość, wydarzenia sprzed wieku, teraźniej­szość lub przyszłość. Był natomiast wybitnym ling­wistą, gdy klął po niemiecku. Robił to z idealną po­prawnością i nie miał sobie równych nawet wśród rdzennie austriackich sierżantów piechoty albo instruk­torów jazdy konnej w kawalerii. Doktor, w przeciwień­stwie do porucznika Horna, z trudem go rozumiał. Ucho wiedeńskiego policjanta było wyczulone na wszelkie akcenty i gramatyczne dziwolągi tego wielo­narodowościowego miasta, obarczonego czy też obdaro­wanego przez los dwoma milionami mieszkańców.
- Dlaczego kapitan wysłał was po zakupy? - spy­tał porucznik.
Boka wzruszył ramionami.
- W domu nie było nic do jedzenia, proszą pana. - Spodziewał się czyjejś wizyty?
- Być może. - Ilekroć Boka czuł, że znalazł się na niebezpiecznym gruncie, udawał tępego wieśniaka, a twarz jego przypominała martwotą pysk śniętej ryby.
- Spodziewał się, czy nie?
- Nie wiem, proszę pana. - Boka pogardzał wszy­stkimi cywilami, nie wyłączając policjantów, ale za to starannie unikał zatargów z tymi ostatnimi.
- Nic wam nie mówił?
- A jakże - potwierdził skwapliwie Boka. - Co powiedział?
- Żeby kupić funt szynki, tuzin bułeczek i dwie butelki wina. „To mi właśnie mówił, poruczniku.
- Nie wydało się wam, że to za dużo, jak na ko­lację dla jednej osoby?
- Nie. Kapitan dużo jadł. Poza tym... - zerknął przez otwarte drzwi na leżący w łóżku martwy kształt, a gardło ścisnęło mu się z żalu. - Ja też jadłem to samo. Tak było ustanowione przez niego.
Doleciał ich z korytarza odgłos kroków i głośna roz­mowa. Prawie jednocześnie zjawili się w mieszkaniu Madera: prokurator sądu wojskowego, kapitan Kunze, oraz doktor Ruppert, lekarz pułkowy. Kiedy kapitan czekał w gabinecie, doktor Ruppert, drobny, podobny do czujnego gryzonia, nerwowy mężczyzna z pincenez, dokonywał obdukcji zwłok. Wymienił na począt­ku spieszny uścisk dłoni z doktorem Bruckiem, którego potem wyraźnie ignorował.
- Trzeba będzie, niestety, poczekać na wyniki sek­cji, nim będziemy mogli ustalić przyczynę zgonu - oświadczył doktor Ruppert. - Mógł to być atak epi­lepsji, udar mózgu, skrzep, atak serca albo zatrucie pokarmem, słowem - wszystko.
Za jego plecami odezwał się słabym, zmęczonym głosem doktor Bruck:
- Nonsens. To zatrucie cyjankiem.
Doktor Ruppert obrócił się gwałtownie i utkwił sta­nowcze spojrzenie w cywilnym lekarzu.
- Lepiej nie wyciągać pochopnych wniosków - po­wiedział.
- To zatrucie cyjankiem - powtórzył doktor Bruck cichym głosem, w którym kryła się stanowczość i głę­bokie przekonanie.
- Sądzi pan, że to było samobójstwo? - spytał Ruppert.
- Nie moją rzeczą jest o tym decydować. Kapitan Kunze przysłuchiwał się tej wymianie zdań lekko zasępiony. Był to szczupły mężczyzna o twarzy, jaką mógłby mieć Hamlet, gdyby nie zginął od zatru­tej szpady i dożył średniego wieku. Martwiło go połą­czenie słów: samobójstwo i cyjanek. Wiedział, że władze wojskowe wolałyby udar mózgu albo atak serca. Gdy­by jakiś oficer, zwłaszcza członek Korpusu Sztabu Generalnego, naprawdę chciał pozbawić się życia, to już raczej palnąłby sobie celnie w skroń, pozostawiając cywilom tak prostackie metody jak ług, trucizna na szczury, brzytwa, skok z wysokiego piętra lub pod koła lokomotywy. Kapitan wyciągnął rękę do doktora Brucka.
- Dziękuję panu za przybycie z natychmiastową pomocą. Sprawą honorarium zajmie się kancelaria dy­rektora departamentu skarbu.

Powered by MyScript