W jego rodzimym języku nie było w ogóle rodzajów gramatycznych, więc o wszystkim mówił w rodzaju męskim: „on” o szynce, którą kupił w sklepie, o ekspedientce, która mu ją sprzedała, o ulicy, jaką wracał do domu, i o godzinie, którą wybił zegar na kościele. Nie odmieniał też w niemieckim czasowników, tylko używał bezokolicznika czasu teraźniejszego bez Względu na to, czy chodziło o niedawną przeszłość, wydarzenia sprzed wieku, teraźniejszość lub przyszłość. Był natomiast wybitnym lingwistą, gdy klął po niemiecku. Robił to z idealną poprawnością i nie miał sobie równych nawet wśród rdzennie austriackich sierżantów piechoty albo instruktorów jazdy konnej w kawalerii. Doktor, w przeciwieństwie do porucznika Horna, z trudem go rozumiał. Ucho wiedeńskiego policjanta było wyczulone na wszelkie akcenty i gramatyczne dziwolągi tego wielonarodowościowego miasta, obarczonego czy też obdarowanego przez los dwoma milionami mieszkańców. - Dlaczego kapitan wysłał was po zakupy? - spytał porucznik. Boka wzruszył ramionami. - W domu nie było nic do jedzenia, proszą pana. - Spodziewał się czyjejś wizyty? - Być może. - Ilekroć Boka czuł, że znalazł się na niebezpiecznym gruncie, udawał tępego wieśniaka, a twarz jego przypominała martwotą pysk śniętej ryby. - Spodziewał się, czy nie? - Nie wiem, proszę pana. - Boka pogardzał wszystkimi cywilami, nie wyłączając policjantów, ale za to starannie unikał zatargów z tymi ostatnimi. - Nic wam nie mówił? - A jakże - potwierdził skwapliwie Boka. - Co powiedział? - Żeby kupić funt szynki, tuzin bułeczek i dwie butelki wina. „To mi właśnie mówił, poruczniku. - Nie wydało się wam, że to za dużo, jak na kolację dla jednej osoby? - Nie. Kapitan dużo jadł. Poza tym... - zerknął przez otwarte drzwi na leżący w łóżku martwy kształt, a gardło ścisnęło mu się z żalu. - Ja też jadłem to samo. Tak było ustanowione przez niego. Doleciał ich z korytarza odgłos kroków i głośna rozmowa. Prawie jednocześnie zjawili się w mieszkaniu Madera: prokurator sądu wojskowego, kapitan Kunze, oraz doktor Ruppert, lekarz pułkowy. Kiedy kapitan czekał w gabinecie, doktor Ruppert, drobny, podobny do czujnego gryzonia, nerwowy mężczyzna z pincenez, dokonywał obdukcji zwłok. Wymienił na początku spieszny uścisk dłoni z doktorem Bruckiem, którego potem wyraźnie ignorował. - Trzeba będzie, niestety, poczekać na wyniki sekcji, nim będziemy mogli ustalić przyczynę zgonu - oświadczył doktor Ruppert. - Mógł to być atak epilepsji, udar mózgu, skrzep, atak serca albo zatrucie pokarmem, słowem - wszystko. Za jego plecami odezwał się słabym, zmęczonym głosem doktor Bruck: - Nonsens. To zatrucie cyjankiem. Doktor Ruppert obrócił się gwałtownie i utkwił stanowcze spojrzenie w cywilnym lekarzu. - Lepiej nie wyciągać pochopnych wniosków - powiedział. - To zatrucie cyjankiem - powtórzył doktor Bruck cichym głosem, w którym kryła się stanowczość i głębokie przekonanie. - Sądzi pan, że to było samobójstwo? - spytał Ruppert. - Nie moją rzeczą jest o tym decydować. Kapitan Kunze przysłuchiwał się tej wymianie zdań lekko zasępiony. Był to szczupły mężczyzna o twarzy, jaką mógłby mieć Hamlet, gdyby nie zginął od zatrutej szpady i dożył średniego wieku. Martwiło go połączenie słów: samobójstwo i cyjanek. Wiedział, że władze wojskowe wolałyby udar mózgu albo atak serca. Gdyby jakiś oficer, zwłaszcza członek Korpusu Sztabu Generalnego, naprawdę chciał pozbawić się życia, to już raczej palnąłby sobie celnie w skroń, pozostawiając cywilom tak prostackie metody jak ług, trucizna na szczury, brzytwa, skok z wysokiego piętra lub pod koła lokomotywy. Kapitan wyciągnął rękę do doktora Brucka. - Dziękuję panu za przybycie z natychmiastową pomocą. Sprawą honorarium zajmie się kancelaria dyrektora departamentu skarbu.
|