- Nie dostaniesz ani kropli wina, póki mi nie podasz więcej szczegółów. Szczegóły, mój synu. Wzbogać mnie o detale. - Wzbogacić cię? Boże, brzmisz jak reklama posiadłości w Country Life. - Charlie wyszczerzył zęby i kiwnął głową na potwierdzenie; Max podjął: - Minęło sporo czasu, odkąd tam byłem. Całe lata, ściśle rzecz biorąc. Daj mi się skupić. Pamiętam bibliotekę z wielkim wypchanym niedźwiedziem, jadalnię, której nie używaliśmy, bo zawsze jadaliśmy w kuchni, ogromny salon z łukowatym sklepieniem, piwniczkę na wino... - Nieźle, nieźle - pochwalił Charlie. - To zawsze bardzo pożądany dodatek. - ...rząd facjatek biegnących przez całą długość drugiego piętra... - Nie facjatek, Max. Pokojów dla służby - skorygował przyjaciel. - Doskonale. Pod dostatkiem miejsca dla ewentualnej pokojówki i kamerdynera. - ...zdaje mi się, że było też z pół tuzina sypialni i dwie albo trzy łazienki. Aha, i trawiasty kort do tenisa, i budynki gospodarcze, stodoły i inne takie. I dziedziniec ze starą fontanną. - Mam już ogólne wyobrażenie. Wygląda mi to na całkiem okazałe domostwo. Ogólny stan utrzymania i wystrój? Czy przez ostatnich sto lat widziano w okolicy specjalistów od renowacji? Max pokręcił głową. - Nie? No cóż, pewnie urabiali sobie ręce w Cotswolds. A więc jak byś opisał wnętrze? - Niezbyt efektowne. Rozumiesz, dość zapuszczone. Teraz to Charlie pokręcił głową. - Nie, nie, Max. Nie mówi się „zapuszczone”. To się nazywa patyna i spłowiały wdzięk minionych wieków. - Oczywiście, masz rację. No więc jest tego od groma. Zjawiła się jagnięcina, soczysta i delikatna. Nalano wino, obejrzano je pod światło i wypito. Charlie, z nosem wciąż nad kieliszkiem, popatrzył na przyjaciela. - I jak byś je ocenił? Max napił się znowu i przepłukał usta, jak zrobił to wcześniej Charlie. - Cholernie dobre. Cholernie. Charlie uniósł oczy do sufitu. - Tak nie wolno, mój synu. Nie możesz w ten sposób opisywać dzieła sztuki. Musisz się poduczyć żargonu używanego przez koneserów. - Uniósł dłoń, uprzedzając reakcję przyjaciela. - Wiem, wiem. Zawsze powtarzacie, że my, pośrednicy nieruchomości, wciskamy ludziom kit. Ale uwierz mi, my to nic w porównaniu z tymi gośćmi od wina. - Przyjął wyszukaną pozę, ujął kieliszek za podstawę i zakołysał nim delikatnie. - Czyżbym wyczuwał przywiędłe tulipany? Beethovena w jowialnym nastroju? Złożoność, niemal gotycką konstrukcję... - Wyszczerzył zęby, widząc wyraz twarzy Maxa. - Nigdy w życiu nie słyszałem większych bzdur, ale naprawdę niektórzy z nich tak właśnie nawijają. Następnie opowiedział przyjacielowi o Klubie Młodych Koneserów, do którego został wprowadzony przez Billy’ego, kumpla zajmującego się handlem winem. Pół tuzina młodych mężczyzn - entuzjastycznych konsumentów, lecz z pewnością nie znawców - zebrało się w szacownych komnatach w St. James’s, w siedzibie czcigodnej firmy handlowej. Tu, w otoczeniu spluwaczek i migoczących świec, pod portretami dżentelmenów z bokobrodami, założycieli przedsięwzięcia, mieli przeprowadzić degustację trunków z paru mniej znanych posiadłości w Bordeaux oraz jednego czy dwóch obiecujących parweniuszy z Australii i Kalifornii. Gospodarz, Billy, był młody jak na kupca winnego. Zatrudniono go, gdy jego starsi koledzy uświadomili sobie, że zakupy ich równie wiekowych klientów się zmniejszają, częściowo z przyczyn naturalnych (czyli, jak ujęliby to niektórzy, z powodu zgonu). Misja Billy’ego miała polegać na znalezieniu młodszych, bardziej spragnionych dusz, mających przed sobą ze trzydzieści lub czterdzieści lat picia, wyedukowaniu ich oraz, naturalnie, uczynieniu z nich wiernych nabywców. Charlie znalazł się w pierwszej grupie pełnych zapału, lecz niewykształconych adeptów, więc Billy rozpoczął wykład od zademonstrowania podstawowych etapów degustacji. „Patrzcie na mnie - oświadczył słuchaczom - i róbcie to, co ja”. Uczniowie zdumieli się nieco, widząc, że pierwsza część rytuału dotyczy jego krawata - z grubego jedwabiu w kropki, ozdobnego dzieła sztuki rodem z Jermyn Street. Billy starannie wsunął jego koniec za pasek spodni, radząc pozostałym, by uczynili to samo. Następnie uniósł kieliszek - nie nonszalancko, lecz delikatnie, trzymając jego podstawę między kciukiem a palcem wskazującym i wielkim. Klasa stała przed nim rzędem, w gotowości, z krawatami wetkniętymi w spodnie i pustymi jeszcze kieliszkami, czekając na dalsze instrukcje. „Kołysanie - powiedział Billy. - Musicie nauczyć się kołysać kieliszkiem tak, by wpuścić do środka powietrze i pozwolić winu oddychać”. Klasa naśladowała, najlepiej jak potrafiła, delikatne koliste ruchy jego dłoni, kręcąc nieistniejącym winem w pustych kieliszkach i czując się trochę śmiesznie. Najgorsze było jednak przed nimi.
|