Kiedy wykonał trzeci krok, pod stopą za-chrzęścił mu żwir.
Zdawało się, że olbrzym się poruszył. Czy odwrócił głowę, by spojrzeć na księdza? Serce podeszło Cootowi do gardła.
"Nie! Boże, spraw, by ogłuchł! Proszę, nie pozwól mu mnie zobaczyć, uczyń mnie niewidzialnym."
Modlitwa została wysłuchana. Olbrzym w żaden sposób nie okazał, że usłyszał Coota.
Ksiądz, ośmielony, ruszył przez cmentarz, przemykając się od nagrobka do nagrobka. Bał się oddychać. Podszedł na tyle blisko, że zobaczył, jak łeb potwora nachyla się nad Declanem. Usłyszał
głos, rodzący się w jego gardzieli, przypominający tarcie papierem ściernym o kamień. Ale dostrzegł
i coś więcej.
Komża Declana była podarta i brudna, wątła pierś -obnażona. Księżycowa poświata podkreślała cieniem mostek i żebra. Stan kościelnego, jego pozycja, mówiły wszystko. To był akt adoracji, czysty i prosty. I wtedy Coot usłyszał szum. Podszedł jeszcze bliżej i zobaczył, że olbrzym kieruje w uniesioną twarz Declana połyskliwą strugę moczu. Bryznęła w rozdziawione usta kościelnego, ściekła po jego torsie. Podczas owego chrztu z oczu Declana ani na moment nie zniknął radosny blask, kościelny wręcz podstawiał głowę, by doznać pełni zbezczeszczenia.
Smród moczu potwora doleciał do Coota. Był ostry, plugawy. "Jak Declan mógł pozwolić, by spadła na niego choć kropla, nie mówiąc już o kąpieli?" Coot pragnął krzyknąć, powstrzymać ten bluźnierczy obrzęd, ale sylwetka bestii, nawet przesłonięta cieniem cisów, była przerażająca. Dużo wyższa i masywniejsza niż jakikolwiek człowiek.
To musiał być Potwór z Dziewiczego Boru, pożeracz dzieci, o którym opowiadał Declan.
Czy opiewając to monstrum, kościelny pomyślał choć przez moment, że zawładnie ono jego świadomością? Czy spodziewał się, że kiedy bestia go wywęszy, klęknie przed nią, nazwie ją Panem i przyjmie z uśmiechem zawartość jej pęcherza?
Tak. Z całą pewnością - tak.
"Niech więc ma swoją chwilę. Nie warto za niego nadstawiać karku - pomyślał Coot. - Ma
to, czego chciał." Ksiądz powoli wycofał się w kierunku zakrystii, nie spuszczając oczu z upokarzającej sceny, jaka rozgrywała się pod cisami. Obrzęd już właściwie dobiegł końca, ale w stulonych dłoniach Declana znajdowało się jeszcze dość dużo owej ohydnej cieczy. Kościelny podniósł dłonie do ust i napił się.
Coot zakrztusił się, nie zdołał tego opanować. Zacisnął na moment powieki, chcąc odciąć się od tego obrazu, a kiedy znów otworzył oczy, spostrzegł, że niesamowita głowa odwraca się w jego stronę, świdrując go płonącymi wśród czerni ślepiami.
- Chryste wszechmocny!
Zobaczył go. Tym razem z pewnością go zobaczył. Za-ryczał, otwierając paszczę tak szeroko, że jego głowa nieomal zmieniła kształt.
- Słodki Jezu!
Już pędził w stronę księdza, szybki jak antylopa. Zostawił pod drzewem swego półprzytomnego akolitę. Coot odwrócił się i zaczął biec, przeskakując przez groby, po raz pierwszy od długich lat zmusił się do biegu. Może i nie miał żadnych szans, ale mógł zyskać czas na zastano-wienie, na znalezienie broni. "Gnaj, stary draniu. Chrystus to wyścig. Chrystus to nagroda. Cztery jardy. Gnaj!" - powtarzał sobie.
Drzwi byty otwarte.
Już prawie meta, jeszcze tylko jard...
Przebiegł przez próg i odwrócił się, by zatrzasnąć drzwi przed ścigającym go potworem. Nic z tego! Trupiogłowy wepchnął między drzwi rękę, trzy razy większą od ludzkiej. Darła teraz powietrze, próbując dosięgnąć ofiary. Ryk nie ustawał.
Coot całym ciężarem ciała naparł na dębowe drzwi. Okuta krawędź wgryzła się w przedramię Trupiogłowego. Ryk przeszedł w skowyt; wściekłość i cierpienie zmieszały się w jednym wrzasku, słyszalnym na wszystkich krańcach Zeal.
Ów krzyk zbrukał tę noc. Doleciał aż na drogę północną, gdzie zbierano właśnie i pakowano w plastyk szczątki Gissinga i jego kierowcy. Obił się o lodowate mury Kaplicy Wiecznego Spoczynku, gdzie zaczynały już gnić ciała Gwen i Denny'ego Nicholsonów. Słychać go było w sypialniach, gdzie tuliły się do siebie pary żywych, niekiedy z ręką zdrętwiałą od ciężaru ukochanego ciała; gdzie starzec, cierpiący na bezsenność, studiował geografię sufitu; gdzie dzieci śniły o łonie, a niemowlęta za nim tęskniły.
Krzyk powtórzył się, a potem znowu i znowu. Trupio-głowy szalał pod drzwiami. Cootowi kręciło się już w głowie od tego skowytu. Usta mamrotały modlitwy, ale tak bardzo potrzebne wsparcie z góry nie nadchodziło. Poczuł, że traci siły. Olbrzym stopniowo zyskiwał przewagę, cal po calu otwierając drzwi. Stopy Coota ślizgały się na zbyt dobrze wypastowanej posadzce, słabnące mięśnie drżały. Nie miał szans na wygranie tego pojedynku; nie, jeśli chciał przeciwstawić sile bestii swoją własną, mięśnie przeciw mięśniom. Jeżeli zamierzał doczekać ranka, musiał znaleźć inne rozwiązanie.
Coot jeszcze mocniej przywarł do drzwi, rozglądając się za jakąś bronią. Tamten nie może
|