Na parterze znajdowały się sklepy, piekarnia, składnica starzyzny i złomu. Na ulicy przed bramą wartowały dwie ciężarówki z policją. W kącie pierwszego podwórza zbudowano z desek podium, na którym wisiało parę wielkich map gwiazdozbiorów. Przed stolikiem, zarzuconym papierami, stał człowiek w turbanie. Nad jego głową wisiał szyld: “Astrologia, chiromancja, przepowiadanie przyszłości - twój horoskop: 50 fenigów." Tłoczyła się do niego gromada ludzi. Jaskrawe światło lampy karbidowej padało na żółtą, pomarszczoną twarz wróżbity. Przemawiał do widzów, zapatrzonych w niego w milczeniu; gapili się z takim samym zagubionym, nieobecnym, czekającym na cud spojrzeniem, jakie mieli słuchacze na zebraniach z chorągwiami i orkiestrami. - Otto - rzekłem do Köstera, idącego przede mną. - Teraz już wiem, czego chcą ludzie. Oni wcale nie chcą polityki. Chcą natomiast religii. Obejrzał się. - Oczywiście. Chcą znowu w coś wierzyć. Wszystko jedno, w co. I dlatego właśnie są takimi fanatykami. Dobrnęliśmy na drugie podwórze, w którym znajdował się lokal wiecowy. Wszystkie okna sali były oświetlone. Nagle usłyszeliśmy wrzawę. W tej samej chwili, jakby na dany znak, z ciemnego bocznego wyjścia wypadła na podwórze gromada młokosów w wiatrówkach i przemknęła pod murem aż do drzwi lokalu. Pierwszy otworzył drzwi i wpadli do wnętrza. - Bojówka - rzekł Köster. - Schrońmy się pod ścianę, za te beczki od piwa. W sali wybuchł ryk i rwetes. Po chwili rozległ się brzęk szyby w oknie i ktoś wypadł na podwórze. Równocześnie rozleciały się drzwi, zbity kłąb ludzi przetoczył się przez próg, pierwsi padli, inni wywracali się na nich. Jakaś kobieta przeraźliwie wzywając pomocy wybiegła przez bramę na ulicę. Wytoczył się drugi rozszalały, splątany kłąb ludzi, uzbrojonych w nogi od krzeseł i kufle. Ogromnego wzrostu cieśla wyskoczył z gęstwy, stanął nieco z boku i ilekroć ujrzał przed sobą wynurzającą się z sali głowę przeciwnika, robił swym długim ramieniem szeroki zamach, niby przy koszeniu trawy, i walił w stłoczoną masę. Wykonywał tę robotę z zupełnym spokojem, jak gdyby rąbał drzewo. Wypadł nowy kłąb i oto nagle, w odległości trzech metrów od naszej kryjówki, ujrzeliśmy żółtą czuprynę Gotfryda w rękach jakiegoś rozwścieczonego wąsacza. Köster skulił się i dał nura w tłum. W kilka sekund potem wąsacz puścił Gotlryda, wyrzucił z wyrazem najwyższego zdumienia ramiona w górę i padł w tłum jak wyrwane z korzeniami drzewo. Ujrzałem Köstera, ciągnącego za sobą za kołnierz Gotfryda. Lenz bronił się. - Pozwól mi jeszcze skoczyć tam na chwilę, Otto. - Nonsens - zawołał Köster - za chwilę tu będzie policja. Dalej, zmykajmy. Pognaliśmy przez podwórze w stronę ciemnego bocznego wyjścia. Nie było ani minuty do stracenia. W tej samej bowiem chwili rozległ się na podwórzu ostry gwizd, błysnęły hełmy policjantów i zamknięto podwórze. Pobiegliśmy w górę schodami, żeby nas nie zaciągnęli na komisariat. Z okna na piętrze śledziliśmy dalszy przebieg akcji. Policja zwijała się gracko. Otoczyła podwórze, wbiła klin w tłum ludzi, rozdzieliła walczących, rozpędziła ich i zaraz zaczęła ich wywozić. Pierwszą ofiarą stał się zaskoczony wypadkami stolarz, który nadaremnie próbował się tłumaczyć. Za nami otworzyły się drzwi. Jakaś niewiasta w koszuli, z gołymi cienkimi nogami, że świecą w ręku, wystawiła głowę. - Czy to ty? - spytała mrukliwie. - Nie - rzekł Lenz, który zdołał już przyjść do siebie. Kobieta trzasnęła drzwiami. Lenz oświetlił je kieszonkową latarką. Okazało się, że tym, na którego kobieta czekała, był Gerhard Peschke, majster murarski. Na dole zrobiło się cicho. Policja odjechała, podwórze opustoszało. Przeczekaliśmy jeszcze chwilę, a potem zeszliśmy na dół. Za jakimiś drzwiami płakało dziecko. Łkało cicho i żałośnie w ciemności. Minęliśmy pierwsze podwórze. Astrolog stał samotny przed swoimi mapami nieba. - Panowie pozwolą horoskop? - zawołał za nami. - A może powróżyć przyszłość z ręki? - Jazda - rzekł Gotfryd i podsunął mu dłoń. Człowiek wpatrywał się przez chwilę w jego rękę. - Ma pan wadę serca - rzekł stanowczo. - Uczucie bujnie rozwinięte, linia rozumu bardzo krótka, za to jest pan muzykalny. Marzyciel, nie nadaje się pan na męża. Pomimo tego widzę troje dzieci... Ma pan usposobienie dyplomaty, jest pan zamknięty w sobie i dożyje pan osiemdziesiątki jak nic. - Zgadza się. Przepowiadała mi to wszystko moja panna matka mawiając: złego licho nie weźmie. Moralność jest wynalazkiem człowieka, a nie konsekwencją życia. Wsunął w łapę wróżbity monetę i poszliśmy dalej. Ulica była pusta. Drogę przebiegł nam czarny kot. Lenz wskazał na niego. - Powinniśmy zawrócić. - Dajże spokój - rzekłem. - Przedtem widzieliśmy białego. To się wzajemnie znosi. Szliśmy ulicą. Przeciwległym chodnikiem nadciągała grupka ludzi. Było to czterech młodych chłopców. Jeden z nich miał jasnożółte, nowe skórzane sztylpy, pozostali wysokie buty, przypominające wojskowe. Przystanęli na chodniku i patrzyli w naszą stronę. - To ten! - zawołał nagle młokos w sztylpach i zaczął biec w naszą stronę skosem przez ulicę. Zaraz potem huknęły dwa strzały, młokos odskoczył, a cała czwórka prysła, jak mogła najszybciej. Ujrzałem, jak Köster zbiera się do skoku, ale potem nagle, jakimś osobliwie zwolnionym ruchem odwrócił się w tył, wyciągnął ramiona, wydał zduszony, dziki okrzyk i usiłował podtrzymać Gotfryda, który walił się ciężko na bruk. Przez chwilę zdawało mi się, że Gotfryd się tylko przewrócił. Ale zaraz potem ujrzałem krew. Köster rozpiął mu marynarkę, koszulę - krew płynęła gęstym strumieniem. Próbowałem zatamować ją chusteczką. - Zostań tu, podjadę wozem - rzekł Köster i pobiegł. - Gotfrydzie! Słyszysz mnie?
|