Pan Lhomme również wymykał się wówczas z domu,
zachwycony kawalerskim trybem życia, Albert zaś oddychał z ulgą i pędził do swych
swawolnych dziewczątek. Toteż rodzina państwa Lhomme odwykła zupełnie od ogniska
domowego, skrępowana i znudzona spędzanymi razem niedzielami. Każdy z członków
rodziny pragnął wydostać się jak najprędzej z domu, traktując go jedynie jak zwykły hotel, do
którego wstępuje się na noc. Jeśli chodzi o projektowaną majówkę, to pani Aurelia
116
oświadczyła po prostu, że nie wypada, aby Albert brał w niej udział, pan Lhomme zaś okaże z
pewnością tyle taktu, że nie przyjedzie: obaj panowie byli tym zachwyceni. Wyczekiwany
dzień zbliżał się i panny z konfekcji nie przestawały o nim mówić: opowiadały o
przygotowanych sukniach, tak jakby chodziło o półroczną podróż. Denise musiała słuchać
tych rozmów, blada i milcząca w swym osamotnieniu.
– Powiedz, czy nie wściekasz się na nie?– zapytała ją pewnego dnia rano Paulina. – Ja na
twoim miejscu zrobiłabym im na złość. One się bawią, to i ja też. Co do licha?... Jedź z nami
w niedzielę, Baugé chce wybrać się do Joinville.
– Nie, dziękuję – odpowiedziała dziewczyna ze zwykłym spokojnym uporem.
– Ale dlaczego?... Czy boisz się, żeby cię ktoś nie wziął gwałtem? Paulina śmiała się
dobrodusznie.
Denise uśmiechnęła się także. Dobrze wiedziała, jak się to dzieje: na takiej właśnie
wycieczce każda z panien poznawała swojego pierwszego kochanka, czyjegoś przyjaciela
spotkanego niby przypadkiem. Stanowczo nie miała na to ochoty.
– Słuchaj no – ciągnęła Paulina – przysięgam ci, że Baugé nikogo nie przyprowadzi.
Będziemy tylko we troje... Skoro nie chcesz, to nie będę cię przecież gwałtem wydawać za
mąż. Bądź spokojna.
Denise wahała się, dręczona tak wielką pokusą, że fala krwi uderzała jej do twarzy. Odkąd
musiała słuchać, jak jej koleżanki opowiadały o przyjemnościach pobytu na wsi, dusiła się,
ogarnięta potrzebą powietrza, przestrzeni, marząc o wysokiej trawie, w którą mogłaby się
zanurzyć aż po ramiona, o wielkich drzewach, których cień spływałby na nią jak strumień
chłodnej wody. Budziło się w niej wspomnienie dzieciństwa spędzonego w bujnej zieleni
półwyspu Cotentin i tęsknota za słońcem.
– Więc dobrze, zgadzam się! – powiedziała w końcu. Wszystko zostało omówione. Baugé
miał przyjść po obie panny o ósmej rano i czekać na nie na placu Gaillon. Stamtąd pojadą
dorożką na dworzec Vincennes. Denise. której dwadzieścia pięć franków stałej gaży pożerały
nie kończące się potrzeby braci, mogła sobie pozwolić tylko na ozdobienie starej czarnej
sukienki wąską pliską z popeliny w kratkę; zrobiła sobie także sama kapelusz w kształcie
budki, z czarnego jedwabiu, i przybrała go niebieską wstążką. Ubrana z taką prostotą
przypominała przedwcześnie rozwiniętą dziewczynkę. Strój jej odznaczał się przy tym
typową dla ubóstwa czystością. Była tylko nieco zakłopotana i zawstydzona przepychem
bujnych włosów, które wymykając się spod kapelusza stanowiły całą jego ozdobę. W
przeciwieństwie do niej Paulina paradowała w wiosennej sukni z jedwabiu w fioletowo-białe
paski i w odpowiednio dobranym toczku z piórami, z biżuterią na szyi i rękach. W tym
117
wszystkim wyglądała jak wystrojona bogata kupcowa. Ubranie dwóch dziewcząt było jakby
odwetem za całotygodniowy mundur; Paulina zmuszona chodzić w wełnianej sukni w
magazynie, stroiła się w niedzielę w jedwab; Denise natomiast, obnosząca swój jedwabny
uniform na co dzień, wkładała w niedzielę ubogą wełnianą sukienkę.
|