- I nie zatrzyma mnie pani. - Podbródek drżał jej z głupiego uporu. - Moim zdaniem to bzdura, że czeka nas burza podobna do tej, którą właśnie przeszliśmy. Tak się nigdy nie dzieje. Tam na dole będzie jedzenie, a ja umieram z głodu. Odsunęła się, gdy Julie zrobiła krok do przodu. - O wszystko mnie pani obwinia. Wiem o tym. Ciągle się pani nade mną znęca i bije mnie. Nie robiłaby pani tego, gdybym była od pani silniejsza. To wstyd, żeby bić starszą kobietę. Idę sobie. Zejdę na dół, do tamtych ludzi. Odskoczyła, gdy Julie próbowała ją pochwycić i zaczęła schodzić chwiejnym krokiem po zboczu, kuśtykając nieporadnie z powodu braku jednego buta. Rawsthorne przywołał Julie z powrotem. - Och, niech ta przeklęta baba sobie pójdzie. Przez cały czas była dla nas ciężarem. Cieszę się, że nie będę musiał już na nią patrzeć. Julie zatrzymała się w pół kroku i ruszyła powoli z powrotem pod górę. - Myśli pan, że nic jej się nie stanie? - zapytała niepewnie. - Cholernie mało mnie to obchodzi - odparł Rawsthorne znużonym głosem. - Ciągle sprawiała nam tylko kłopoty i nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy narażać życie, żeby ją ratować. Zrobiliśmy dla niej wszystko, co było w naszej mocy. Więcej już się nie da. - Przysiadł na skale, chowając twarz w dłoniach. - Boże, ależ jestem wykończony! Julie pochyliła się nad nim. - Dobrze się pan czuje? Podniósł głowę, uśmiechając się do niej blado. - Nic mi nie jest, moja droga. Wszystko byłoby w porządku, gdybym nie miał tylu lat. W moim wieku przesiadywanie w mokrym ubraniu nie wychodzi człowiekowi na zdrowie. - Spojrzał w dół zbocza. - Już jej nie widać. Poza tym poszła w niewłaściwą stronę. - Co takiego? Rawsthorne uśmiechnął się i pomachał ręką w kierunku St. Pierre. - Droga do St. Michel jest tam. Wychodzi z St. Pierre i biegnie wzdłuż górnych zboczy doliny Negrito, a potem pnie się wyżej i łączy z szosą nad morzem. Gdybyśmy się stąd ruszyli, proponowałbym iść właśnie tam. Nie przypuszczam, by ta droga została zalana. - Ale pańskim zdaniem powinniśmy tu zostać - stwierdziła beznamiętnie Julie. - Właśnie. Obawiam się, że to jeszcze nie koniec huraganu. Znaleźliśmy tu bezpieczną kryjówkę, zostańmy w niej lepiej, dopóki nie nabierzemy całkowitej pewności. Jeżeli wiatr nie nasili się w ciągu najbliższych trzech, czterech godzin, będzie można spokojnie ruszać w drogę. - W porządku. Zostaniemy tu - powiedziała Julie. Odeszła na bok i spojrzała w dół wąwozu na gładką taflę wody, która spływała z ogromnej skały. Grota była całkowicie ukryta za tą wodną zasłoną. Roześmiała się i wróciła do Rawsthorne’a. - Jedno mi się podoba. Teraz, kiedy poszedł sobie ten gruby babsztyl, będziemy mieli o wiele więcej miejsca. II Wyatt stał na szczycie górującego nad St. Pierre wzgórza i spoglądał w dół na miasto. Wody cofnęły się od chwili, gdy zobaczył w świetle błyskawicy przerażający widok, jednak połowa metropolii była nadal zatopiona. Szczytowa fala pozostawiła ponure ślady zniszczeń, a niesione z przypływem szczątki zrujnowanego miasta znaczyły w połowie wysokości zbocza poziom najwyższego przyboru wody. Stojące w dole zabudowania, od których zaledwie kilka godzin wcześniej rozpoczęło się natarcie, zupełnie zniknęły, podobnie jak, rozległe połacie położonych nieco dalej slumsów. Ocalało tylko centrum miasta: kilka nowoczesnych wieżowców z betonu i stali oraz stare kamienne budynki, które przetrwały już niejeden huragan. Zniknęła też widoczna z daleka wieża radarów, pozwalająca określić położenie bazy na Cap Sarrat. Wiatr ściął ją tak, jak sierp ścina źdźbło trawy. Sama baza leżała zbyt nisko i w za dużej odległości, by można było stwierdzić, co jeszcze uległo tam zniszczeniu, Wyatt dostrzegł jednak lśniące lustro wody w miejscu, gdzie nie powinna się ona znajdować.
|