Prawdę? Wówczas Otto wezwie policję, ta każe jej podać rysopisy chłopaków... Nie, nie! Nie chciała ich oskarżać. Zwłaszcza tego blondynka – „Hektora”. Za każdym razem kiedy wspominała jego jasną twarz, czułem jak serca biją nam żywiej. Czyżby oczarowanie od pierwszego wejrzenia? Coś takiego nie zdarzyło się jej od pensjonarskiego zauroczenia Andrzejem.
O ile jednak z Knappem mogła sobie jakoś poradzić, pozostawała sprawa raportu dla Wolffa. Przed nim niewiele mogła zataić. Precyzyjnie musiała obmyślić swoje zeznania, żeby nie naprowadzić na ślad młodych bojowców.
„A co z moim wyglądem? – zastanawiała się. – Może przed powrotem Knappa uda mi się skombinować jakąś perukę?”
Tymczasem koło południa zadzwonił telefon. Myśląc, że to może być Otto, odebrała.
– Cześć, aniołeczku! – rozległ się głos Pollera. – Niespodzianka, prawda?
– Nie mogę teraz rozmawiać! – wyksztusiła. Nic innego nie przyszło jej do głowy.
– A kiedy? Jak chcesz zadzwonię później. A może po prostu wpadnę i odwiedzę cię w twojej pięknej willi.
– Nie jestem sama – powiedziała, ściszając głos.
– Rozumiem, rozumiem – Poller tylko się roześmiał. – W takim razie może przyjdziesz do mnie, na kwaterę?
– Wybij to sobie z głowy!
– Nie denerwuj się, aniołeczku. Chcę tylko, żebyś do mnie wróciła.
– Nigdy!
– Nie zarzekaj się, skarbie. Jestem przygotowany, żeby cię do tego przekonać. Mam twoje oryginalne papiery, fotografię, a także, trochę mnie to kosztowało, zeznania niejakiej Halterowej. Baba siedzi na Pawiaku i chętnie opowie wszystkim jak pewna Żydóweczka dzięki niej zyskała nową tożsamość. Wspomni też w jakim interesującym towarzystwie obracała się w Warszawie. Delkacz – mówi ci coś to nazwisko? Tylko że wtedy na następną randkę będziemy musieli umówić się na Szucha.
– Czego chcesz? – wydusiła ze ściśniętym gardłem.
– Przecież już mówiłem – ciebie! Nawet nie na stałe. Możesz być nadal z twoim pięknym Niemcem. Mnie wystarczy na przychodne – dwa razy w tygodniu. Taki jestem wspaniałomyślny.
Milczała, gorączkowo próbując zebrać myśli.
– Dzisiaj jestem na służbie – ciągnął dalej Karl. – Pozwolę więc ci oswoić się z myślą o naszej odzyskanej miłości. Umówmy się tak: odwiedzisz mnie jutro, po południu. Mam kwaterę przy ulicy Dobrej na Powiślu i postaram się, żeby nikt nam nie przeszkadzał. Tylko pamiętaj, Różyczko, moja propozycja jest nie do odrzucenia...
* * *
Stary Wolff mieszkał na terenie swojego zakładu. Nigdy dotąd nie widział Marysi Kaczmarek w stanie podobnego wzburzenia jak w owe letnie popołudnie.
– Uspokój się. Ten reichsdojcz nic ci nie zrobi. Pójdziesz na spotkanie, które ci zaproponował, a my wyślemy za tobą grupę likwidacyjną – zaproponował.
– Boję się, że to nic nie da. Ten cwaniak na pewno opowiadał o mnie swoim kumplom.
Dorwą mnie nawet jeśli on zginie. Muszę uciekać, towarzyszu. Ukryć się!
– To nie takie proste, „Narcyzo”. Nie tylko ten Poller, ale i Otto Knapp zaczną cię szukać.
– Knappowi zostawię list, że musiałam pilnie pojechać do rodziny... I że za jakiś czas do niego napiszę.
Wolff dłuższą chwilę drapał się w głowę. Wiedział, że kierownictwo miało wobec
„Narcyzy” dalekosiężne plany. W zaistniałej sytuacji wszystko to brało w łeb. Przynajmniej na jakiś czas. Może propozycja dziewczyny, żeby zniknąć na jakiś czas, nie była taka głupia?
– Wracaj do domu. Zobaczę, co da się zrobić. – rzekł.
Nie czekała długo. Tego samego dnia, jeszcze przed wieczorem, pojawił się łącznik, który wydał się jej dziwnie znajomy.
– Jedziemy do lasu – oznajmił, przyglądając się jej wyjątkowo intensywnie. – Mam furmankę, jak się dobrze postaramy przed godziną policyjną będziemy w Puszczy Kampinoskiej.
– Muszę jeszcze napisać list.
– Byle szybko.
Skreśliła parę słów do Knappa, rzuciła spojrzenie na portret w błękicie i już jej nie było.
Ledwie wyjechali z miasta konwojent wyraźnie się rozprężył.
– A my to się przecież znamy – powiedział.
– Skąd?
– Jeszcze z Białegostoku. Codziennie idąc do szkoły, przechodziłaś pod oknami mojego posterunku, ale raczej nie zwracałaś na mnie uwagi.
* * *
Jeśli moja matka mogła jeszcze żywić jakiekolwiek złudzenia, co do charakteru organizacji walczącej „o nową lepszą Polskę”, to półtora miesiąca spędzonego w rejonie działania oddziału imienia Jana Kilińskiego potwierdziło opinie najgorszych wrogów komunistycznego podziemia. Mimo poszartpanej faktury snów obrazy, które dawało się rozpoznać, były wystarczająco przerażające. Łupienie dworów, napady na leśniczówki i terroryzowanie ludności, okazały się dla gwardzistów zajęciem dużo bardziej intratnym niż walka z Niemcami czy wysadzanie pociągów, którymi to zdarzeniami szczyciły się komunistyczne gazetki.
Miejscowi ze wsi pod Kraśnikiem, gdzie ulokował ją „Chudy Gienek” (po pewnym czasie zorientowała się, że Podlaski pełni nie tylko funkcję kuriera, ale nade wszystko skrupulatnego kasjera zawożącego daninę dla kierownictwa) nie mówili wiele, ale jeśli już ktoś się rozgadał, mógł powiedzieć naprawdę sporo o wybrykach ludzi „Słowika”, „Liska”
czy Jastrzębia”.
„Jastrzębia” znała jeszcze z „przejazdówki”. Teraz był on jednym z zastępców
„Skrzypka”, przedwojennego bandyty z pobliskiego Łyskowa i podobnie jak „Lisek” miał
przedwojenny staż więzienny za napady z bronią w ręku. Gienek na ich tle wydawał się nieomal rycerzem bez skazy. Nie grzeszył wprawdzie przesadnymi skrupułami, ale daleko mu było do brutalności kompanów. Nawet jego zaloty były, jak na okoliczności, delikatne. Wziął
ją dopiero czwartej czy nawet piątej nocy wspólnej podróży. Zresztą ani wtedy, ani później nie stosował wobec niej przemocy. Oznajmił jej, co będą robili i fachowo zabrał się do rzeczy. Róży nie pozostało nic innego, jak realizować swój tradycyjny patent – obojętnej uległości.
– Zawsze leżysz jak kłoda? – zapytał ją za którymś razem.
– Przynajmniej nikomu nie przeszkadzam.
|