Katarzyna uznawała wyłącznie mężczyzn robiących karierę, ubranych w nienagannie skrojony garnitur i posiadających złotą kartę kredytową. Do tego jeszcze powinni być przystojni, zadbani i wiecznie uśmiechnięci. Winnetou może i był przystojny, ale miał
nieprzeciętną osobowość, nieco krnąbrną, ale i refleksyjną. Nie można go było ująć w żadne cywilizacyjne ramy. I to pewnie denerwowało w nim dziewczynę.
- Mój dom to świat - kontynuował. - Nie znajdzie skwaw większego domu pod słońcem niż to, co nas otacza. Po co mi dziesięć pokojów, poddasze, garaż i basen, skoro mogę mieszkać wszędzie. Ileż mamy jezior, gór i cichych zakątków na ziemi, gdzie jestem zwolniony z opłat za gaz i prąd, bo pod dostatkiem jest tam słońca i księżyca, gdzie nie dzwoni bez przerwy telefon, a jedynie szemrze strumyk, a uszy koi ptasi śpiew. No i nie zagląda w me progi akwizytor. Ale niedługo zachłanna cywilizacja bladych twarzy zniszczy to wszystko, co naturalne, nieskażone i dziewicze. Szkoda.
Pewnie dlatego przeprowadził się Winnetou znad mazurskich jezior do dzikiej Montany. Po prostu w naszym kraju było coraz mniej cichych i dziewiczych miejsc, a hałas i ludzka działalność czyniły coraz większe spustoszenie w przyrodzie.
- Dziwny z pana typ - bąknęła poirytowana. - Ale jednak jedzie pan do San Francisco.
Co to ma wspólnego z egzystencją na łonie natury?
- Czasami trzeba odwiedzić starych przyjaciół, którzy zamknęli się w betonowych pudełkach.
Przejechaliśmy rozjazdem nad 183. drogą stanową biegnącą z Północy na Południe, zostawiając za sobą niewielkie Clinton w stanie Oklahoma. Do granicy stanu Teksas mieliśmy jeszcze kilkadziesiąt mil i od pewnego czasu pogorszyła się dotychczas słoneczna pogoda. Niebo nad prerią pokryło się kłębami cumulonimbusów, zapowiadając nadejście burzy.
Włączyłem komputer wehikułu i odczytałem dane pogodowe.
- Znacznie spadło ciśnienie i nieco obniżyła się temperatura powietrza -
oświadczyłem. - I wzmógł się wiatr.
Winnetou oglądał uważnie niebo.
- Nie wygląda mi to na zwykłą burzę - szepnął. - Mój wewnętrzny barometr nie myli się.
- O Boże! - Katarzyna pobladła. - Tornado?
- Niewykluczone, chociaż zapowiadali je dopiero na jutro - wtrąciłem.
- MÄ…dre blade twarze zwane meteorologami nie zawsze majÄ… racjÄ™.
- Niech przestanie gadać jak dzieciak - zwróciła się do mnie zdenerwowana Katarzyna. - Sytuacja nie jest zabawna.
Winnetou nie odzywał się przez jakiś czas, tylko obserwował zmiany na niebie. Po przejechaniu kilkunastu mil zauważyliśmy, że na horyzoncie Wielkiej Równiny dzieje się coś niezwykłego. Ogromny, ciemny kłąb przesłonił zachodnią część nieba i zawisł ciężko nad ziemią.
Winnetou kazał zatrzymać się.
- To trąba powietrzna - oznajmił cicho wpatrzony w odległe zjawisko swoimi przenikliwymi oczami.
Za nami zatrzymał się buick Livelocka. Dziennikarz wysiadł pospiesznie z auta i podbiegł do nas z Bękartem.
- Idzie tornado! - wrzasnął. - Bękart to wyczuwa. Zresztą podawali w radio. Idzie z prędkością ponad stu mil na godzinę. Ja zmykam do Oklahoma City. Mam rację, Bękarcie?
- I-dio-ta!
- Natychmiast zawracamy! - odezwała się Katarzyna.
Ciemny kłąb połączony z ziemią cienkim wysokim lejem przybliżał się do nas nieubłaganie.
- Wyhamowuje - rzekł Winnetou. - Ale idzie prosto na nas.
- Co proponuje mój brat, Winnetou? - zapytałem go i kątem oka zerknąłem na pozostałych, gdyż ten bezpośredni zwrot mógł im się wydać podejrzany. Ale uwaga wszystkich była teraz skoncentrowana wyłącznie na zbliżającej się w naszym kierunku trąbie powietrznej.
- Zawracamy.
Zawróciliśmy w kierunku Oklahoma City, ale trąba była coraz bliżej nas. Goniła nas z większą prędkością niż my się poruszaliśmy. Wiedziałem, że wehikułem mogłem uciec przed groźnym lejem, bo pojazd mógł rozwinąć szybkość trzystu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, ale przecież Livelock nie mógł uciec buickiem.
Zahamowałem z piskiem opon na środku autostrady i ręką dawałem Livelockowi znaki, aby się zatrzymał obok mnie.
- Co znowu? - krzyknął przez uchyloną szybę, aby przekrzyczeć wiatr.
- Wsiadaj pan z Bękartem do naszego wehikułu - zaproponowałem z powagą. - Swoim buickiem nie ucieknie pan przed trąbą powietrzną.
- I pan chce uciekać tym swoim gratem? - zaśmiał się dramatycznie. - To może raczej wy zabierzcie się ze mną.
- Blada twarz o imieniu - zaczęła Katarzyna - ...tfu! To znaczy pan Tomasz ma rację.
Nasz pojazd jest niezwykle szybki.
- A pani jest niespełna rozumu - zadrwił tamten. - Jeszcze mi życie miłe. Niech każdy robi, co chce. Ja tam wracam swoim buickiem.
I odjechał. A trąba powietrzna znajdowała się milę za nami, jej złowróżbny oddech czuło się dosłownie na plecach. Straciliśmy cenne minuty na rozmowę, a to mogło obrócić się przeciwko nam. Dodałem gazu.
Lej zasysający piasek i pył z przydrożnej ziemi gnał ku nam wzdłuż autostrady, a niebo nad całą okolicą przebrało się w żałobne szaty. Spadły pierwsze krople deszczu uderzając w szyby z ogromną szybkością. Widoczność stawała się z każdą sekundą coraz gorsza. Chcąc nie chcąc musiałem wyprzedzić buicka i pozostawić dziennikarza jego własnemu losowi. Nie było zresztą czasu na przekonywanie dziennikarza, a poza tym wiozłem dwoje pasażerów, i to za ich życie byłem teraz odpowiedzialny.
|