Błyskawice oświetlały kłębiące się szaleńczo mgły, strumienie deszczu i zlane wodą głazy. Z trudem udało się nam przywlec i ustawić w niszy skalnej kilka płaskich kamieni, na których usiedliśmy, biczowani wodą zalewającą okienka hełmów. Trwaliśmy tak, skuleni; noc wlokła się, godzina płynęła za godziną, a burza nie słabła. Grad przestał padać, za to w smudze światła zabielały wirujące płatki śniegowe. Siedzieliśmy nieruchomo; spokojny oddech towarzyszy świadczył, że zapadają w sen. Sam, choć zmęczony, nie mogłem usnąć. Rozumiałem, że należy zebrać siły do dalszej drogi, i
zaciskałem powieki pragnąc jak najszczelniej odgrodzić się od zawodzenia i szumu burzy. Ale pod pokrywą ciemności przetaczał się wciąż w pamięci kołowrót obrazów. To pięło się ku nam strome osypisko, oblane czarną, drgającą mazią, to dym walił z płonącego helikoptera, to znów jaśniała tajemnicza grota w świetle reflektorów.
Chwilami zwidy waÅ‚ mi siÄ™ krajobraz górski z urwistymi piÅ‚ami szczytów i dolinami peÅ‚nymi mgÅ‚y, gdzie wysoko, w zielonym jak grube szkÅ‚o niebie, pÅ‚onęło olbrzymie sÅ‚oÅ„ce. Mięśnie drżaÅ‚y, znużone, od skaÅ‚y ciÄ…gnÄ…Å‚ przejmujÄ…cy chłód, lecz nie ważyÅ‚em siÄ™ wÅ‚Ä…czać elektrycznego ogrzewacza, bo należaÅ‚o oszczÄ™dzać bateriÄ™ żywiÄ…cÄ… aparat radiowy. Nie mogÄ…c zasnąć, wsÅ‚uchany w gÅ‚Ä™bokie, bliskie oddechy, staraÅ‚em siÄ™ rozpatrzyć ostatnie wypadki. Czy naprawdÄ™ katastrofa byÅ‚a przypadkiem? A może wokół czuwaÅ‚y niepojÄ™te siÅ‚y, podpatrujÄ…c nas, kiedyÅ›my wierzyli w swobodÄ™ wÅ‚asnego dziaÅ‚ania? Nie umiaÅ‚em stworzyć obrazu, który objÄ…Å‚by wszystkie zdarzenia. Jeżeli mieszkaÅ„cami planety byÅ‚y metalowe twory, co oznaczaÅ‚a rzeka czarnej protoplazmy? A grota — czyżby stanowiÅ‚a coÅ› w rodzaju niesamowitego cmentarza? W jaki sposób powstaÅ‚ olbrzymi krater, dlaczego podziemna rura rozpÄ™kÅ‚a siÄ™ na dwie części?
Sam nie wiem, kiedy zapadłem w ciężki, nieprzytomny sen.
Otworzyłem oczy zupełnie skostniały. Zegarek wskazywał szóstą. Na Ziemi w moich stronach świt zamieniał się już w pełny dzień, lecz tu panował mrok tak nieprzenikniony, że nie mogłem nawet rozeznać, gdzie metalowy kask przechodzi w szkło okienka. Blady, w dzień ledwo widoczny ekran radaroskopu wypełniał wnętrze hełmu
zielonkawym, fosforycznym blaskiem. Wycie wiatru osłabło. Deszczu także nie było słychać. Ostrożnie wysunąłem się spośród pogrążonych we śnie towarzyszy. Materiał kombinezonu pokryła cienka skorupa lodowa, pryskająca jak szkło przy każdym ruchu. Zaświeciłem na chwilę reflektor. Spostrzegłem nieruchome, skulone pod skałą postacie. Rzadka mgła płynęła leniwie, pędzona chłodnymi
podmuchami.
Zacząłem się energicznie gimnastykować, uderzać rakami po udach i barkach. Hałas, który zrobiłem, zbudził Sołtyka. Za chwilę wszyscy już wstawali narzekając na zimno.
Niebawem wyruszyliśmy w drogę. Równiną ciągnął porywisty
wiatr. Jego dojmujące zimno czuliśmy poprzez wszystkie izolujące
warstwy skafandrów. Pod butami trzeszczaÅ‚a na kaÅ‚użach cienka powÅ‚oka lodowa, czasem grunt zachlupotaÅ‚ i nogi zapadaÅ‚y siÄ™ w grzÄ…skie bÅ‚oto. Kiedy w pewnej chwili odwróciÅ‚em siÄ™ i oÅ›wietliÅ‚em latarkÄ… postacie kroczÄ…cych za mnÄ…, dostrzegÅ‚em zaÅ‚zawione szybki heÅ‚mów, a za nimi — rozognione oczy i twarze pokryte dwudniowym zarostem. MogÅ‚em siÄ™ z nich doskonale domyÅ›lić wÅ‚asnego wyglÄ…du.
Jeszcze wtedy, gdy zmierzch zaczął zapadać, u brzegów wąwozu posłyszeliśmy sygnały radiowe rakiety, lecz późniejsza burza elektryczna zagłuszyła je i teraz dopiero rozległy się w słuchawkach.
Zmierzaliśmy dzięki nim prosto przez największą ciemność, nie lękając się, że zabłądzimy. Jedne za drugimi pozostawały w tyle łańcuchy niewielkich pagórków. Rainer szedł za Arseniewem zgarbiony, jakby zmalał o głowę. Ledwo powłóczył nogami. W
pewnej chwili nagle usiadł. Astronom odwrócił się i powiedział jak do małego dziecka:
— No, Henryku, wstaÅ„.
Tamten nie odpowiedział. Wpółleżał, ciężko dysząc. Podszedłem, żeby mu pomóc, lecz Arseniew powstrzymał mnie gestem.
— Nie, on sam.
I chemik, opierając się rękami o kamienie, podniósł się, wyprostował niezmiernie powoli, jakby dźwigał olbrzymi ciężar, i ruszył za nami.
Z dalszej drogi pamiętam bardzo niewiele. Miałem wrażenie, że mózg mój zdrętwiał; prawdopodobnie szedłem drzemiąc i co jakiś czas budziłem się. Ciśnienie w butlach tlenowych opadło do trzydziestu atmosfer, musieliśmy więc iść, bez przerwy iść, aby zdążyć, zanim zbiorniki opustoszeją. Goniliśmy ostatkami. Zaczęło mnie nachodzić nieokreślone uczucie, że ktoś skrada się za nami.
Najdziwniejsze, że udzieliło się ono innym; Rainer, który szedł
|