Z biegiem lat Herbstein posiadł cenną dziennikarską sztuczkę, polegającą na umiejętności ogarnięcia kartki maszynopisu jednym spojrzeniem i uchwycenia istoty tekstu. Z ponurym rozbawieniem obserwował, jak często zawartość kolumny Desa Blake’a opierała się na szkicach dokonanych przez jego młodego asystenta, i jak często szkice te były lepsze od produktu końcowego. Teraz przyglądał się uważnie stojącemu przed nim mocno zakłopotanemu Michaelowi. Mimo że chłopak miał jedną z tych modnych obecnie wśród młodzieży, przerażających fryzur i nosił krzykliwą, wzorzystą muszkę, wyglądał sympatycznie ze swoim mocno zarysowanym podbródkiem i bystrymi, inteligentnymi oczami. Był może zbyt szczupły jak na swój wzrost i nieco niezdarny, ale w ciągu tego krótkiego czasu, odkąd zaczął pracować w redakcji, wyraźnie dojrzał i nabrał pewności siebie. Leon zdał sobie sprawę, że postępuje okrutnie i że pod jego badawczym spojrzeniem chłopak cierpi niezasłużone katusze. Podniósł leżącą przed nim kartkę maszynopisu i szurnął nią po zaśmieconym biurku w kierunku Michaela. – Ty to pisałeś? – spytał burkliwie. Michael chwycił zachłannie kartkę. – Nie chciałem, by ktokolwiek to czytał – szepnął i przypomniawszy sobie, z kim rozmawia, dodał cicho: – proszę pana. – Dziwne. – Leon Herbstein potrząsnął głową. – Zawsze myślałem, że nasza praca polega na pisaniu tego, co inni będą mogli potem przeczytać. – To tylko takie wprawki. – Michael schował maszynopis za siebie. – Wprowadziłem kilka zmian – powiedział Herbstein, a Michael wyciągnął kartkę zza pleców i przejrzał niespokojnie. – Trzeci akapit jest niepotrzebny, a słowo „blizna” pasuje lepiej niż „szrama”. Poza tym puszczamy w całości. – Nie rozumiem, proszę pana. – Oszczędziłeś mi kłopotu pisania wstępniaka na jutro. – Herbstein wyciągnął rękę i wyjął artykuł ze zwiotczałych palców Michaela. Wrzucił go do swojej przegródki, po czym przestał zwracać na chłopaka uwagę. Michael gapił się na czubek jego głowy. Pełne dziesięć sekund zajęło mu zrozumienie, że właśnie został wyproszony. Wyszedł zamykając ostrożnie za sobą drzwi. Nogi same zaniosły go do biurka i dopiero wtedy ugięły się pod nim. Zwalił się ciężko na obrotowe krzesło i sięgnął po papierosy. Paczka była pusta, zmiął ją więc i wrzucił do kosza. Nagle dotarło do niego znaczenie tego, co się przed chwilą wydarzyło. Poczuł chłód i zrobiło mu się niedobrze. – Wstępniak – szepnął. Trzęsły mu się ręce. Po drugiej stronie biurka Desmond Blake czknął i spytał: – Gdzie są materiały o tym Amerykaninie... jak mu tam... – Jeszcze ich nie skończyłem, panie Blake. – Słuchaj, mały. Ostrzegałem cię. Będziesz musiał wyjąć palec z tyłka, jeżeli chcesz tu jeszcze zabawić jakiś czas. Budzik zadzwonił o piątej. Michael zszedł na dół w płaszczu przeciwdeszczowym, narzuconym na piżamę. Czekał razem z gazeciarzami na rogu ulicy, gdzie stała już furgonetka Mail. Paczki świeżo wydrukowanych gazet spadały na chodnik. Pobiegł z powrotem do siebie, ściskając w dłoni jeden egzemplarz. Starannie zamknął za sobą drzwi pokoiku i nadludzkim wysiłkiem zmusił się do rozwinięcia gazety. W głębi duszy szalał z niepokoju, że Leon Herbstein mógł zmienić zdanie albo że sobie z niego tylko okrutnie zakpił. Tuż pod winietą, na samej górze kolumny widniał nagłówek: NARODZINY MĘCZENNIKA Szybko przebiegł artykuł wzrokiem. Potem zaczął jeszcze raz, czytając na głos, deklamując każde słowo i smakując je w ustach niczym szlachetne, drogie wino. Wygładził gazetę, wetknął ją za lusterko, nie spuszczając z niej oczu podczas golenia. Potem wziął ją ze sobą do greckiego baru, w którym jadał śniadania, i pokazał właścicielowi. Pan Costa zawołał z kuchni żonę. – Michael, teraz to ty jesteś gruba ryba! – objęła go pani Costa, pachnąca czosnkiem i smażonym boczkiem. – Jesteś wielkim dziennikarzem! Pozwoliła mu skorzystać z telefonu na zapleczu. Podał centrali numer Weltevreden. Centaine podniosła słuchawkę po drugim sygnale. – Mickey! – krzyknęła uradowana. – Skąd dzwonisz? Jesteś w Kapsztadzie? Sprostował, po czym przeczytał jej przez telefon swój artykuł. W słuchawce zapadło długie milczenie.
|