..
–– Mama i w ciemnościach dęby te rozpozna?
15
– Oj, oj! Ile razy ja tam byłam. Ile ja tam... Miała już powiedzieć – przepłakałam! Ale wstrzymała się, umilkła. Zawsze wstyd jakiś czy hardość niepokonana wstrzymywały ją od
głośnego wspomnienia o przelanych kiedykolwiek łzach. Więc milcząc szła dalej i tylko my-
ślała o tym, ile razy w dnie letnie albo i jesienne biegła tą drogą, wpadała do tego lasu i ku
owym dębom dążyła, aby w gęstym cieniu ich listowia ukryć dolę swoją i z nich wyciekające
łzy. „Dwa gołębie wodę piły...’’ Mój Boże! ileż razy, gdy piosenka ta głosem kochanym
śpiewana przebrzmiała dla niej, wciąż jednak brzmiąc dla innych, jeden z gołębi wił się z
bólu i płaczu na mchach szmaragdowych, u potężnych stóp czterech najstarszych w tym lesie
dębów!
Teraz szła ku temu miejscu ucieczek swych od oczu i uszu ludzkich z myślą ukrycia w
nich czegoś innego niż łzy i szlochania.
Weszli do lasu i gdy szybko szli naprzód, omijając pnie drzew i gęste sploty gałęzi przed
sobą rozchylając, ogarniały ich miejscami ciemności grube, a miejscami, tam gdzie rozstę-
powały się nieco drzewa, zmroki przezroczyste, z lekka przez gwiazdy rozświetlone i u dołu,
przy samej ziemi, usiane drobnymi twarzami, które zdawały się patrzeć na te gwiazdy. Były
to anemony obficie i bujnie rozkwitłe, te narcyzy leśne, które nocami nawet odrzynają się od
ciemności bielą śnieżystą. Dwa słowiki to tu, to tam odezwały się z kolei, ale krótkimi nuta-
mi, które wnet milkły. Jakby próbowały tylko swych instrumentów muzycznych, jakby je
nastrajały...
Wtem przed dwojgiem ludzi przez las idących stanęła grubsza, gęstsza, wyższa niż gdzie-
kolwiek indziej ciemność i z ciemności tej gruby, stłumiony szept zawołał:
– Pani! pani! Toż to tu!...
– Teleżuk? Tak, tak! to tutaj! A turkotu nie słyszałeś jeszcze? Czy od strony Dziatkowicz
turkotu nie słychać?
I stanęła jak wryta; o parę kroków od niej stanął też jak wryty Julek. W ciemności zaś
ozwał się ten sam co wprzódy gruby szept:
– Ot i jadą!
Słuchali. W dalekiej jeszcze głębi lasu toczył się turkot powolny, koła jakieś z głuchymi
stukami uderzyły o wystające nad ziemią korzenie drzew czy o wystające nad mchami le-
śnymi kamienie.
Słuchali i w turkot ten powolny, a coraz bliższy, wyraźniejszy wsłuchani, nie usłyszeli
kilku szelestów, które ozwały się w pobliżu.
Kędyś w pobliżu w zarośli leszczynowej złamała się z głuchym trzaskiem gałąź nadeptana
czyjąś stopą, zaraz potem ktoś bardzo ostrożnie, jednak nie bez szelestu prześliznął się wśród
leszczyn i gdyby oczy dwojga nieruchomych ludzi nie były wytężone w stronę, od której
zbliżał się turkot, mogłyby dostrzec dwie małe postacie, dwa raczej małe cienie, które wyśli-
znąwszy się spomiędzy leszczyn, szybkim jak myśl ruchem zanurzyły się w padającą od
drzew potężnych ciemność.
Jednocześnie Julek na spotkanie turkotu zupełnie już niedalekiego poskoczył i po lesie ro-
zeszło się trzykrotnie powtórzone, krótkie lecz przenikliwe gwizdnięcie.
U stóp grubej, wysokiej ciemności, która przestrzeń pomiędzy czterema potężnymi dęba-
mi zawartą napełniała, zatrzymał się wóz dwukonny, wysoko czymś naładowany i ktoś wy-
smukły, zgrabny, sprężystym ruchem młodzieńczym z niego zeskoczywszy, w mgnieniu oka
przed panią Teresą się znalazł.
– Pan Gustaw – szepnęła – pan sam?
– Naturalnie, że sam. To najbezpieczniej. Takiego Teleżuka, jak pani, nie mam.
W rękę ją na powitanie pocałował.
– Julek, do roboty! a! i Teleżuk jest! Tym lepiej! We trzech prędzej pójdzie!
16
We trzech! Zapewne! Bez pani Teresy rachował młodzieniec z wozem naładowanym
przybyły. Jeszcze tego świat nie widział, żeby ona, gdy robota pilną była, sama lub wespół z
innymi do niej się nie zabrała.
– Teleżuk! Ile rydli przyniosłeś?
– Cztery, pani.
– Ot, sprytny! Wziął jeden i dla mnie.
Chłop spokojnie odpowiedział:
– Wiadomo.
I dźwignął z wozu grubą więź przedmiotów jakichś, szczelnie w coś owiniętych, które gdy
w silnych ramionach je podnosił, metalicznie i ostro szczęknęły.
Niedaleko stamtąd za grubym pniem dębowym jakiś mały cień, przysiadłszy do ziemi, za-
szeptał:
– Słyszysz, Olek?
A zza sąsiedniego pnia szept inny, jak liść na wietrze drgający, odpowiedział:
– Sza... sza... szab... le!...
Było to tak, jakby dwa małe robaki po ostrych kończynach traw przepełzały i nie mogli
tego usłyszeć ludzie krzątający się około wozu, tym bardziej że w tejże chwili kędyś blisko,
jak zdrój z podziemia, wytrysnął z ciemności rozgłośny pełny już teraz śpiew słowika.
Cztery stare, najstarsze w lesie dęby splatały w górze liściaste gałęzie i była to jakby ka-
plica napełniona ciemnością, ze stropem gdzieniegdzie ucętkowanym złotymi oczyma
gwiazd. Unosiła się nad tą ciemną kaplicą nieprzerwana pieśń słowicza, a na podłożu jej po-
ruszały się sylwety czworga ludzi i kiedy niekiedy pobrzękiwał metal. Pobrzękiwania te, to
dłuższe, to krótsze, to mniej, to więcej ostre, zdawały się towarzyszyć słowiczej pieśni, tak
jak akordy instrumentu muzycznego towarzyszą ludzkiemu śpiewowi. Czasem jeszcze wy-
|